UWAGA: reportaż zawiera naturalistyczne opisy ludzkich zwłok.
Kiedy p. de Brinon uczynił nam zaszczyt proponując Claude'owi Jeantetowi i mnie, abyśmy towarzyszyli mu w trakcie jego wizyty w Niemczech i na Froncie Wschodnim, gdzie miał odwiedzić legionistów francuskich walczących z bolszewizmem, przyznam, że od razu pomyślałem o udaniu się do strasznej nekropolii katyńskiej. Jednak taki punkt programu nie został przewidziany i miałem poczucie że, w przeciągu tej pasjonującej i znakomicie zorganizowanej podróży, gdy to władze wojskowe i cywilne rywalizowały uprzejmością i delikatnością w stosunku do nas, perspektywa realizacji mojego zamiaru zaczęła się oddalać. Musieliśmy dużo zrobić, dużo zobaczyć, a nasz czas był bardzo ograniczony. Następnie nadeszły ciepłe dni i doły Katynia zakopano, mając zamiar ponownie je otworzyć dopiero w październiku, w celu prowadzenia dalszych badań. Żaden francuski dziennikarz nie udał się wcześniej do Katynia. Podczas gdy Hiszpanie mieli szczęście czytać porażające reportaże Gimeneza Caballero, my musieliśmy zadowolić się oficjalnym raportem komisji międzypaństwowej, w której Francję reprezentował, uhonorowany tytułem lekarza-internisty, bliżej nieznany aptekarz w mundurze oficerskim, bez żadnych komentarzy akceptujący wnioski swoich kolegów, lecz nie mający odwagi podpisać się pod takim tekstem własnym nazwiskiem. Mimo wszystko postanowiliśmy nalegać i, pod koniec podróży, dowieziono nas na nocleg do Smoleńska, tak abyśmy rano mogli obejrzeć Katyń.
Dzisiaj zbieram w mojej pamięci – bez większego uporządkowania – obrazy tamtych dni: podróżowaliśmy sleepingami i pociągami wojskowymi, w wagonach bydlęcych i samochodem, spaliśmy w wiedeńskich hotelach i w drewnianych chatach pod Berezyną, posilaliśmy się skromną strawą legionistów, zupą rozdawaną żołnierzom na dworcach i delikatnymi francuskimi potrawami serwowanymi na naszą cześć w trakcie przyjęć sztabowych: rozmawialiśmy z tymi, którzy zarządzają przemianami ekonomicznymi na tamtych ziemiach oraz z robotnikami Berlina i Wiednia. Czuję się nieco przytłoczony tą masą wspomnień i postaci, które jakoś należy objąć umysłem. Ale jeżeli ta podróż miała sens, to właśnie przez ten ostatni obraz na ziemi rosyjskiej, od którego chciałbym rozpocząć.
Widziałem Katyń. Wszedłem w ten bezpośredni kontakt, którego nic nie może zastąpić. Zobaczyłem krajobraz, poczułem ten okropny odór, przeszedłem się tą przyjemną leśną ścieżką, która przykrywa tyle trupów, widziałem w porannym wietrze te wielkie doły wykopane w jasnobrązowej ziemi, dzikie drzewa, krzaki. Nie opowiem tu o niczym, czego sam bym nie ujrzał.
Smród mogił
W porównaniu z typową równiną rosyjską, niezdrową i ponurą powierzchnią bagien rzadko przecinanych przez lasy, okolice Smoleńska stanowią przyjemny kontrast. Urocze wzgórza tworzą między sobą niewielkie doliny, dobrze utrzymane lasy i ogrody. Mała wioska Katyń nie różni się z całą pewnością od innych wsi rosyjskich, ale nie widziałem jej. Widziałem tylko las na przestrzeni pięciu-sześciu kilometrów – nagromadzenie drzew i krzewów. Gdyby władza sowiecka znała pojęcie „weekendu”, z całą pewnością chętnie spędzałoby się je w Katyniu. Na początku lata, jeszcze blisko wiosny, wszystko tu jest zielone i pełne lekkiego uroku. Znacznie bliższe Janowi Jakubowi niż Tołstojowi. A jednak to tam.
Wiemy, że odkrycie dokonało się w sposób najbanalniejszy z możliwych. Jakieś prace związane z wykopami wyciągnęły na wierzch trupy polskich oficerów. Niemcy przystąpili do przesłuchiwania okolicznych wieśniaków. Po wielu nieudanych próbach (strach przed Sowietami paraliżuje niekiedy języki), przyznali, że przywożono, przed jakimiś trzema laty, do okolicznych lasów całe pociągi więźniów. W tym Rosjan. Nastąpiło zintensyfikowanie badań. Natknięto się na ogromny dół, zawierający tysiące ciał poukładanych jedno obok drugiego w przemiennych kierunkach. Zidentyfikowano dwa-trzy tysiące. Później, stopniowo, odkopywano kolejne mogiły. Specjalnie dla nas, mimo przerwy w pracach, odkopano nocą jeden z takich grobowców. Jest ranek. Obudziliśmy się o piątej (po dwóch i pół godzinach snu), w porze, o której słońce, wstające w Rosji bardzo wcześnie, zaczęło już wybielać horyzont. Padało, niebo było szare, było zimno – typowy dzień egzekucji. Do grobów nie musieliśmy iść daleko drogą, którą od lasu oddziela teraz ogrodzenie. Cicho przeszliśmy przez las i zaraz potem znaleźliśmy się u stóp dołu.
I prawie natychmiast smród uderzył nas po twarzy. Kierowca naszego samochodu, który już wcześniej widział to miejsce, ostrzegł nas przed tym. Żadna z niego niewinna dziewczynka. Ma medal za udział w kampanii zimowej i jest starym weteranem walk narodowo-socjalistycznych: nie mogłem jeść przez dwa dni, powiedział nam.
Wszyscy zebrani wokół tej mogiły zaczęli palić papierosy, aby zamaskować choć trochę przerażający odór: wśród nich są ludzie, którzy uczestniczyli w poprzedniej wojnie i widzieli jej pola walki. Wszyscy są pod wrażeniem. Mimo wszystko trzeba się pochylić, zobaczyć, poczuć.
Chciałbym, aby trochę tego smrodu dostało się pomiędzy wonne obłoki kadzideł bolszewizujących arcybiskupów.
Potężny smród, smród czarny i drażniący, niezapomniany smród trupiego dołu. W tej ziemi jest coś żyjącego, jakaś bestia długo gnijąca, która nie chce pochłaniać ciał. Są tam, ciasno ułożeni, i to od nich unosi się ten wyziew, który można dostrzec, chwycić w ręce, tak jest gęsty. Wiatr czasami popycha go ku naszym twarzom i ma się wtedy ochotę przetrzeć twarz, tak jakby to było coś kleistego, odrażającego i mokrego. Ale tu jest więcej smrodów: zgniłego mięsa, mas mięsa otoczonego robactwem, łoju długo zamkniętych obór, wymiocin, ropiejącej gangreny, sfermentowanego pokarmu. Wszystko to razem składa się na straszną, gorzką mieszaninę. Najbardziej chyba przypomina smród nieświeżej ryby. Całą ladę ropiejących ryb, zgniłych morską kwaśnością, śmierdzących otwartymi narządami, pełnych śladów trującej pleśni. Ten fetor naprawdę nas atakuje, obejmuje, pogrążamy się w nim, tak jakbyśmy zstępowali do tej mogiły, zanurzamy się w tym okropnym łoju i przez cały dzień będziemy czuć na sobie: na naszych ubraniach, na naszych butach, to niedające się nazwać tłuste wspomnienie. Niemożliwe do usunięcia z pamięci i śmierdzące.
Sąd Ostateczny
Taki smród po tylu miesiącach? Ależ tak. Trzeba pamiętać, że ziemia katyńska posiada przedziwne właściwości konserwujące. Kiedy ludzie zaangażowani do tej pracy dotykają te nieszczęsne polskie trupy, kiedy podnoszą je na hakach, ukazują nam jednocześnie kształt tego smrodu, tak jakby był on szuflą ziemi. Widzimy wtedy, jak upiór z odsłoniętymi zębami podnosi się, wstaje, niczym kościotrup z rzeźby Ligiera Richiera, suchy i niemy, aby nas poczęstować kęsem swojej zgnilizny.
Są tam, ułożeni w rzędzie, rozpoznawalni w swoich pięknych, choć poplamionych i nadgniłych mundurach, butach i płaszczach. Spędziłem w niewoli wiele miesięcy z oficerami polskimi, teraz mogę zobaczyć ich braci. Ułożeni są twarzą do ziemi, pokazuje się nam ślady po kuli rewolwerowej na ich karkach. Pokazały nam ich fotografie, ale nic nie może oddać wrażenia tego regularnego zaszeregowania – warstwa na warstwie i metodycznie – niczym zgrzewki konserw. W tym dole wszystko zdaje się ze sobą scalać, tak jakby jakaś klejąca materia łączyła ciała. Trzeba ich oddzielać jednych od drugich za pomocą wideł i słuchać przy tej czynności odgłosu darcia tektury. Obojętni kopacze maszerują po piasku i wyciągają trupy. Ukazują się nam one ciągnięte za dwa haki – rzucają nam je u stóp, suche, lekkie, niczym wielkie śledzie.
To jeszcze jedno porównanie wzięte z języka ludzi morza, które mi przychodzi na myśl. Ale jest zbyt uderzające, aby go nie dokonać! Jeżeli prawdą jest, że płód powstaje w środowisku zbliżonym do wodnego, to chętnie uwierzę, że trup również staje się dziwną zimnokrwistą bestią: skrzepniętą i zieloną. Jest tam, ten wielki i suchy śledź, przymocowany do pozostałych żelatyną. Jego kształty rysują się, niczym ości, pod mundurem. Pochylamy się nad nim, oglądamy go. Już od dawna oddycham jedynie ustami (którą to czynność polecam wszystkim w tej sytuacji) i widzę, że jeden z naszych towarzyszy z wielkim trudem powstrzymuje wymioty.
Nożem przecina się kieszenie nieszczęśnika, aby je przeszukać. Kilka polskich monet, portfel, dokumenty tożsamości, polecenie przekazu pieniędzy od rodziny do jego obozu jenieckiego, z zupełnie dobrze jeszcze widocznymi pieczęciami pocztowymi, rosyjski dziennik z kwietnia 1940 roku. Wszystko to brudne, poplamione, wilgotne, ale jeszcze rozpoznawalne.
Staramy się rozumować na chłodno, jeżeli jest to w ogóle możliwe. Nie ma żadnych wątpliwości, że mamy przed sobą ciała Polaków. Żaden szwindel nie byłby tutaj możliwy do przeprowadzenia. Ktoś mógłby się zapytać, czy nie urządzono dla nas wielkiej maskarady? Ależ specjalnie dla nas wykopano trupy, których z pewnością nie dałoby się zawczasu „przygotować”: ubrania są przyklejone do ciał, trzeba rozdzielać je nożem. Bez okazywania obrzydzenia, rosyjscy kopacze przecinają kieszenie i pokazują nam ich zawartość. Autentyczności papierów i ich datowaniu nie sposób zaprzeczyć. Gazeta, jakiś list – nic, co przekraczałoby miesiąc kwiecień roku 1940. Egzekucja mogła się dokonać kilka dni, może tygodni od tamtego czasu. Jest tylko jeden możliwy winny: sowiecki kat.
Przepraszam za te rozważania, ale one są chyba wciąż potrzebne. Wielu nadal wierzy, że Katyń to bluff. Ale czy Sowieci zerwaliby z tego powodu stosunki z emigrantami polskimi w Londynie? Wszelkie logiczne rozumowanie jest jednak niemożliwe w konfrontacji z tymi zniszczonymi ciałami. Choć nadszarpnięte przez czas i źle rozpoznawalne, to jednak nie pozostały z nich same kości; przez przecięte mundury prześwituje skóra, mięśnie, zielona, różowa, żółta magma – gdzieniegdzie utwardzona, gdzieniegdzie kleista – którą piaskowe podłoże utrzymało w takim stanie. Muszę przyznać, że wykazuję większą wrażliwość wobec obrażeń ludzi żyjących: ran, oparzeń, amputowanych organów. Mogę się bez większego obrzydzenia pochylać nad tymi niezwykłymi trupami – wyłączonymi już z rodziny ludzkiej. Ten truposz, który mógłby wciąż żyć, leży wyciągnięty na piasku – niczym na plaży – jako świadek zbrodni. I przemawia do nas nieruchomo, niczym na Sądzie Ostatecznym.
Sto tysięcy...
Prowadzą nas do innego, mniejszego dołu, w którym trup ma ręce związane od tyłu. Innemu zarzucono kurtkę mundurową na twarz. Gdzie indziej odnaleziono pochowanych Rosjan bez śladu kuli, ale za to z ziemią w ustach – widocznie zakopano ich żywcem.
Pojawia się ciekawe pytanie dotyczące polskich oficerów. Ten, którego dla nas odkopano i przeszukano, miał przy sobie list od rodziny zaadresowany do obozu. Można zatem przypuszczać, że przez pewien czas – od jesieni 1939 do wiosny 1940 roku – cieszył się statusem jeńca wojennego. Statusem, jakiego Sowieci nigdy nie zastosowali w stosunku do Niemców i ich sojuszników. Nieszczęśnik korespondował z bliskimi, dostawał od nich paczki i pieniądze. A następnie, pewnego pięknego dnia, wszystko się skończyło. Rosjanie zapakowali do wagonów dwanaście tysięcy oficerów i metodycznie rozstrzelali w dołach katyńskich. Skąd ta nagła zmiana?
Odpowiedź może być tylko jedna. Sowieci przez pewien czas mieli nadzieję, że polscy oficerowie przejdą na ich stronę. Nie tylko ci, którzy pochodzili z terenów przez nich okupowanych, ale także ci pochodzący z Warszawy i regionów zajętych przez Niemców (list, który widziałem nadszedł z Generalnego Gubernatorstwa), co wzbudzało pewne podejrzenia. Ale w końcu zrozumieli, że Polacy nienawidzą bolszewizmu, że ten naród, jakże często lekkomyślny, bezmyślny, bezmyślny w sposób tragiczny, nie zapomniał antykomunistycznej lekcji Piłsudskiego i nie zapomniał również, że także przed Piłsudskim jego historia była głównie antyrosyjska. Sowieci wyciągnęli z tego logiczne wnioski: zdekapitowali elity polskie, tak jak zdekapitowali elity krajów bałtyckich.
Przechodzimy przez las, po którym fruwają polskie banknoty: nikt ich nie łapie, gdyż pozbawione są wartości i nie mogą służyć nawet do identyfikacji. Chciałbym zebrać ich kilka i pozostawić jako ofiarę w jakimś kościele. Myślę, że wszędzie – nawet w Ameryce – Polacy modlą się za swoich rodaków. Ale nigdzie na świecie – nawet w Watykanie – nie można usłyszeć kardynała, czy biskupa, który odniósłby się jakoś do tej masakry katolików. Milczy również episkopat francuski, ten, który zazwyczaj tak lubi mówić. JE Baudrillart nie milczałby. Pius XI, który osobiście potępił masakry w Hiszpanii, też by nie milczał. W Kościele brakuje prawdziwych mężczyzn.
Oto przed nami kolejny dół i kolejna ledwo odkopana zbrodnia. Prawie na powierzchni odnajduje się zwłoki chłopów. Tym razem są to Rosjanie: bez dokumentów, bez tożsamości, biedne prostaki zamordowane według wszelkiego prawdopodobieństwa pomiędzy 1937 a 1938 rokiem. Nikt już się nie dowie za jakie „przestępstwo”.
Wszędzie, mówi oficer kierujący ekshumacją, odnajdujemy zwłoki. Można by kopać w ciemno. Zważywszy na powierzchnię lasu i gęstość grobów, musi być tu pochowanych od sześćdziesięciu do stu tysięcy trupów.
Sto tysięcy trupów... W tym pogodnym lasku, tak bardzo przypominającym okolice Vincennes czy Fontainebleau.
Litość i refleksja
U wejścia do nekropolii Niemcy zgromadzili wiele tysięcy ekshumowanych ciał, z których ok. trzy tysiące udało się zidentyfikować. Po zgromadzeniu dokumentów i wszystkich innych przedmiotów mogących pomóc w rozpoznaniu, armia niemiecka zakopała ich w godziwych mogiłach: żołnierskich, zbiorowych i nieregularnych kształtów, nad którymi góruje wielki krzyż. Wśród ofiar odnaleziono pięćdziesięciu lekarzy, dwóch generałów pochowano osobno. Przy ich grobach polscy kapelani odprawiali msze. Poproszono nas o podejście i razem z ambasadorem francuskim oddaliśmy hołd ofiarom. W czasie tej minuty ciszy, z dala od politycznych podziałów, możemy pomyśleć, że w 1939 roku byliśmy towarzyszami broni tych, którzy tutaj leżą jako ofiary swoich nieostrożnych przywódców, amerykańskich podżegaczy i bolszewickiego barbarzyństwa. I nie ogarnia nas żadne inne uczucie poza litością.
Ale konieczna jest również refleksja. Jedno z najważniejszych pism angielskich, Nineteenth Century, zadaje w czerwcowym numerze pytanie, dlaczego Polacy nie przeszli na stronę Niemców, zwłaszcza że, dodaje bez ogródek, Polacy, którzy dali świadectwo dobrej woli, uzyskali z tego korzyści natury jedynie honorowej. Kiedy wróciliśmy do Paryża, dowiedzieliśmy się, że gen. Sikorski, przywódca polskich emigrantów w Londynie, który wykazał inicjatywę zbadania sprawy Katynia, zginął w katastrofie lotniczej razem z szefem swojego sztabu. Może jest ostatnią ofiarą Katynia, tak jak Darlan był ostatnią ofiarą Al-Marsa al-Kabir.
Wiemy, że Polski Czerwony Krzyż, pod kierownictwem polskich lekarzy, aktywnie uczestniczył w ekshumacji i identyfikacji zwłok. Wiemy, że polscy oficerowie w niewoli niemieckiej zostali przywiezieni tu samolotami, aby zobaczyć doły. Wyjechali stąd pełni oburzenia, gotowi chwycić za broń przeciwko bolszewizmowi. ObawyNineteenth Century nie są wcale bezpodstawne: dowodzi tego śmierć Sikorskiego. Jako Francuzi, jako Europejczycy, jako ludzie ukształtowani przez chrześcijaństwo, chcielibyśmy, aby to poczucie się rozprzestrzeniało.
W tym otoczeniu, którego ponurość potęguje śmierć, pod szarugą rosyjskiego nieba, możemy medytować nad nieszczęsnym losem kraju doprowadzonego do zguby przez władzę szaleńców i megalomanów, którzy nie chcieli przystać na spokojny i skromny byt, jaki mógł stać się jego przeznaczeniem. Ale myślimy przede wszystkim o tym, że te przerażające doły są czymś, co może czekać nas wszystkich. Ci antybolszewiccy oficerowie nie są jedynymi. Tuż obok leżą dziesiątki tysięcy Rosjan, wśród nich pewnie rewolucjoniści i pomocnicy katów. Gdyby bariera Zachodu przestała stawiać opór, czerwoni ojczulkowie spoczywaliby tuż obok bogatych gaullistów i kolaborantów – tych letnich i tych przekonanych. A odór Katynia dobywałby się z Fontainebleau i znad Loary.
Oto, co widziały nasze oczy. Chcieliśmy to zrelacjonować przede wszystkim dlatego, że tu tkwi jedna z głównych przyczyn tej wojny. Ona wcale nie jest prowadzona przeciwko narodowi rosyjskiemu, powtarzaliśmy to już dwadzieścia razy: ona jest prowadzona po to, aby położyć kres temu, co reprezentuje zmechanizowana i nieubłagana dzicz Katynia. Z naszego pobytu w Rosji przyjeżdżamy obklejeni odorem zgniłej rzeźni i ze wspomnieniem tych nieskończonych rzędów pokonanych, zebranych i przepadłych pod piaszczystymi łąkami, z ustami otwartymi niczym uduszone ryby. Można tylko organizować tutaj pielgrzymki – z Watykanu, Paryża, Lille i Lyonu – aby się modlić i wreszcie zrozumieć.
Je Suis Partout, 9 VII 1943
Skoro nie mogę kontrolować rzeczywistości, to przynajmniej sobie ponarzekam ;).
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura