Roman Chrobak - urodzony w styczniu 1934 r. w Szwajkowcach, w powiecie czortkowskim, w obwodzie tarnopolskim. Syn Ludwika, kolonisty z Rzeszowa, i Emilii z domu Furmaniuk. Emerytowany elektryk, patriota. Świadek i uczestnik wielu historycznych przemian społecznych.
W 1981 r., trzy dni przed wybuchem stanu wojennego, wysłał pracę pt. „Ciężki los robotnika” na konkurs "Życiorys własny robotnika" ogłoszony przez Instytut Socjologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz Komitet Nauk Socjologicznych Polskiej Akademii Nauk. Na odpowiedź oczekiwał 7 lat. Laureat II miejsca. Prace zostały wydane w dwóch tomach w 1996 r. pod tytułem „Robotnicze losy” - praca zbiorowa.
Łukasz Barczyk: Przeżywamy w tym roku setną rocznicę odzyskania niepodległości. Z tej okazji chciałbym prosić, aby opowiedział pan o sobie, o swoim życiu, gdyż wiele pan przeżył. Urodził się pan 84 lata temu. Jak wspomina pan swoje dzieciństwo?
Roman Chrobak: Mieszkaliśmy w pięknej okolicy, na Ukrainie, gdzie panował pokój. Do czasu. Kiedy wybuchła wojna, wtedy zmieniło się wszystko. Nastała bieda, głód i czyhające na Polaków niebezpieczeństwo.
Ł. B: Pamięta pan wybuch wojny?
R: Ch: Tak. 7 09 '39 r. wkroczyli Rosjanie zabierając żywność i konia, lecz zostało trochę fasoli, którą żywiliśmy się. Wydany został rozkaz: koloniści mieli być wywiezieni na Sybir. Ale ojciec ukrył się wraz z nami. Uratował nas Żyd, ukrywając przez 7 dni. Kiedy Rosjanie spotkali ojca pobili go dotkliwie, łamiąc żebra kolbą karabinu. Później mama i siostra trafiły do pracy w kołchozie, otrzymując 5 kilo mąki kukurydzianej za miesiąc pracy na osobę. Razem 10 kg słabej jakości.
Ł. B: Pomógł wam Żyd?
R. Ch: Tak. Później my pomagaliśmy innemu, kiedy wkroczyli Niemcy. W polu miał wykopaną dziurę. Wiedzieliśmy o tym i dostarczaliśmy mu jedzenie. Nie wiem co się z nim później stało. Współżyliśmy na tych ziemiach w pokoju, z Ukraińcami, Żydami.
Ł. B: Jak układały się relacje między mieszkańcami?
R. Ch: Do wybuchu wojny dobrze. Szanowaliśmy się wzajemnie, pomagaliśmy sobie. Ale co do Żydów, to pamiętam o pewnym zdarzeniu, o którym mówiło się w rodzinie. W 1936 r. tato wrócił z Czortkowa i opowiadał, co Żydzi mówili do Polaków. A mówili tak: „kamienice będą nasze, a ulice wasze”.
Ł. B: Znam to zawołanie. Straszne! Wspomniał pan o Niemcach. Rozpoczął się Plan Barbarossa, naziści szli na bolszewików. Nie sądzę, aby było lepiej pod ich okupacją. Co pokazała rzeczywistość?
R: Ch: 22 06 '41 r. przyszli Niemcy. Pojawiło się poczucie wolności i radości, że będzie lepiej, ale to było złudzenie. Rozpoczęły się deportacje do prac na terenie Rzeszy i do obozów koncentracyjnych. Po tygodniu siostra Jadwiga trafiła do obozu Birkenau, do fabryki papieru. Jednak po dwóch latach uciekła z niego, mając 22 lata. Odnaleźliśmy się po wojnie.
Wtedy rozpętało się piekło. Niemcy dali broń Ukraińcom, aby wyeliminować Polaków. Rozpoczęły się pogromy. Uciekliśmy z domu, do dziadka Jana, który był Ukraińcem. Babcia była Polką i bała się także o siebie, bo mordowano mieszane rodziny.
2 02 '44 r. przyszli Ukraińcy, aby nas zabić. Kiedy leżeliśmy na ziemi, czekając na rozkaz, wszedł dowódca bandy. Okazało się, że był nim kolega ojca, z którym wracał z niewoli z I wojny. Był chory i o mało nie umarł. Ojciec uratował mu życie. Dowódca wydał rozkaz bandytom, aby opuścili chatę. Niestety matka od tego czasu zachorowała na epilepsję. Leżała nieprzytomna do rana.
Wszystko dzięki Bogu, który wciąż czuwał nad nami. Modliliśmy się z wiarą, całe życie, wszyscy wspólnie. Mama nigdy nie zwątpiła, że jej córka przeżyje ten koszmarny obóz, albo syn, mój starszy brat, który zabrany został do armii, w wieku 17 lat. Karabin był większy od niego!
Z pod Lenino trafił do Kołobrzegu, tam odniósł rany. Brał udział w Powstaniu Warszawskim. Gdy próbowano pomóc powstańcom, w trakcie przeprawy przez Wisłę, wiatr rozgonił spowijające rzekę chmury dymu. Wtedy Niemcy otworzyli ogień zabijając cały pułk. Z relacji brata wiem, że przeżył tylko on wraz z kolegą. Unosił się na wodzie pośród zamordowanych żołnierzy. Tak prąd rzeczny zniósł go w bezpieczne miejsce.
Ł. B: Kiedy wrócili Rosjanie wydali kolejny rozkaz – Polacy mogli pozostać, jednak musieli wyrzec się polskiego obywatelstwa, a przyjąć rosyjskie.
R. Ch: Tak, jednak ojciec wywiózł nas. Przez tydzień czekaliśmy w Czortkowie na pociąg. Podróż trwała od sierpnia do października. Tory były zablokowane przez Rosjan, którzy grabili naszą ojczyznę, wywożąc z niej wszelkie dobra z ziem zachodnich, marmury, dzieła sztuki, maszyny, części z fabryk i inne. Stąd napotykaliśmy na wielodniowe postoje po drodze, na przykład w Tarnopolu bądź w Rzeszowie. W tym czasie Ukraińcy wciąż mordowali Polaków. Rosjan też.
Ł. B: Trafiliście na Ziemie Odzyskane. Polska był zrujnowana i ograbiona. Jak radziliście sobie?
R. Ch: Trafiliśmy do Bytomia, później były Rybojady, a stąd do Klenicy. Otrzymaliśmy dom, w którym jeden pokój zajmowała Niemka. Żyliśmy tak pół roku. Ciotki z Kanady wysyłały nam paczki, ale później komuniści zabronili takiej pomocy. Mama zmarła w '49 r. na porażenie mózgowe, bardzo cierpiąc od czasu napadu na nas. Rozpocząłem naukę w szkole zawodowej o profilu elektrycznym, a tato znalazł pracę w domu wypoczynkowym Marzenie w Świeradowie. Po ukończeniu szkoły pracowałem w fabryce płyt pilśniowych w Krobicy. Wybuchł pożar i brałem udział w akcji ratunkowej. Odłączyłem główne zasilanie prądu, a na moich oczach ginęli koledzy, zawalały się na nich stropy. Później przyznawane były odznaczenia, ale ja zostałem pominięty, bo nie należałem do partii.
Ł. B: Przynależność do partii stwarzała szerokie możliwości.
R. Ch: Tak, ale to grzech, to zdrada Boga, wyparcie się Go. Wiele mnie spotykało z tego powodu, ale jestem dumny, że nigdy tego nie zrobiłem. Na przykład będąc w wojsku, w szkole podoficerskiej, byłem przodownikiem nauki, moje zdjęcie widniało na tablicy, na widoku publicznym, ale do końca, przez 3 lata nie dostałem awansu, mimo że byłem dowódcą łączności, telegrafistą 3 klasy.
Ł. B: To było celowe zachowanie komunistów. Co pamięta pan z okresu w armii?
R. Ch: Słuchałem Radio Wolna Europa. Ryzykowałem podwójnie, bo było to na służbie. W '56 r. usłyszałem o napaści na Węgry. Na drugi dzień, o 4 rano, wyszliśmy na Rynek w Krakowie, uzbrojeni w 4 magazynki z amunicją. Studenci protestowali przeciw stłumieniu tego zrywu. Domagali się chleba i prawdy, wołali „precz z komuną”. Zapytałem dowódcy co mamy robić. Zabronił nam strzelać, mimo jeśli otrzyma rozkaz, bo był tam jego brat.
Uciekałem przez dziurę w siatce na Msze święte. Pewnego razu, po powrocie, zostałem złapany. Było to w 3 roku służby. Otrzymałem karę aresztu, lecz po 2 godzinach trafiłem z powrotem do służby, bo koledzy chorowali. Miałem odbyć karę w innym terminie, lecz dowódca albo zapomniał, albo darował.
Ł. B: Jak toczyło się pana życie po odbyciu służby wojskowej?
R. Ch: Po służbie, która trwała 3 lata i 3 dni (rocznik następny odbywał ją już przez 2 lata), wyjechałem z ojcem do Wlenia. Otrzymałem mieszkanie wraz z pracą w kamieniołomie. Ożeniłem się z Weroniką i na świat przyszła córka, Bożenka. Jednak zapora w Pilchowicach zaczęła pękać i zakład został zamknięty. W '66 r. wyjechałem z Dolnego Śląska na Górny, do Jastrzębia – Zdroju. Budowano kopalnie węgla, więc potrzeba było ludzi do pracy. Otrzymałem mieszkanie, urodziła się Jola.
Ł. B: Jak pan odnajdywał się w tych sytuacjach?
R. Ch: Działałem. Modlitwą i czynem. Trzeba było zbudować nowy kościół parafialny, „na górce”, więc pracowaliśmy wspólnie, wznosiliśmy go własnymi rękami. Komuniści przeszkadzali, inwigilowali. Brałem udział w delegacji do Katowic, prosząc o pozwolenie na budowę drogi. Na drugi dzień była decyzja o zwolnieniu mnie z pracy, ale mój kierownik wpłynął na zmianę decyzji. Miałem wiele osiągnięć w pracy. Pewnie dlatego?
Ł. B: Jastrzębie – Zdrój zapisało się w historii Polski zdecydowaną postawą tamtejszych górników. Jak przeżył pan czas stanu wojennego?
R. Ch: W czasie stanu wojennego byłem jednym z 3 przewodniczących NSZZ Solidarność czterech oddziałów elektryków. Przeżyłem strajki w kopalni, widziałem ataki ZOMO i milicji na górników. Wywalczyliśmy podpisanie Porozumień Jastrzębskich, które gwarantowały lepsze warunki pracy, w tym wolne od pracy soboty i niedziele.
Kiedyś jednostki ZOMO napadły na kopalnię. Nosiłem rannych, którzy połamali nogi, skacząc z wyższych pięter budynków na tory. Górnicy uciekali w ten sposób przed gazem, który był rzucany w ich kierunku. Kiedy uciekali dusząc się byli bici i pałowani. Bez litości! Bywały przypadki, że niektórzy umierali w trakcie przesłuchań.
Ktoś doniósł na mnie, gdyż zbierałem pieniądze dla rodzin internowanych. Przesłuchiwał mnie komisarz wojskowy na kopalni, lecz stwierdziłem, że przeprowadzałem zbiórkę na nowy kościół parafialny. Nie miał dowodów, więc mnie zwolnił.
Ł. B: Czy może pan coś powiedzieć o agentach w waszych szeregach? Zna pan takie przypadki?
R. Ch: Oczywiście! Komuna miała swoich ludzi pośród nas, zarówno szeregowych działaczy, jak i pośród tych na wysokich stanowiskach. Z resztą już kilka miesięcy wcześniej, przed ogłoszeniem stanu wojennego, nagle partyjni zaczęli wypisywać się ze związku. Oddawali swoje legitymacje, a później próbowali uczestniczyć w zebraniach, lecz nie byli przez nas wpuszczani.
Wiedzieliśmy, kto był podstawiony, kto składał podpisy przy zawieraniu Porozumień. Dochodziło do takich sytuacji, że nie kryli się z tym i pili alkohol w barach z ubekami. Zresztą później sam Gierek zarzucał jednemu z nich udział w partii.
Dzisiaj oni i ich dzieci „bronią” demokracji i praworządności w Polsce. Wstyd!
Ł. B: Czy miał pan kłopoty w związku ze swoją działalnością?
R. Ch: Miałem, ale nie na tyle poważne, aby groziło mi niebezpieczeństwo. Na przykład byłem poszukiwany za przywitanie delegacji hierarchów kościelnych w Piekarach Śląskich w czasie pielgrzymki stanowej mężczyzn. Ubrany byłem w mundur galowy, witałem m.in. kardynała Wojtyłę. Było to na początku lat '70. Ubecy zrobili mi zdjęcia, a później rozdawali je. Mój kolega, taksówkarz, pokazał mi takie zdjęcie. W razie odnalezienia mnie miał donieść.
Komuny nigdy nie lubiłem i kiedy mogłem dawałem temu wyraz. W Świeradowie, na wieży domu zdrojowego, zawieszona była gwiazda radziecka, w której paliło się około 30 żarówek. Przykręcona była 4 śrubami, z których odkręciłem nakrętki i spadła na ziemię, gdyż wiatr ją później zdmuchnął.
Przez 3 miesiące nie nadawałem audycji o Dzierżyńskim, kiedy pracowałem przez krótki czas w Domu Marzenie. Dyrektorka postawiła mi warunek – mogłem wstąpić do partii, albo zostać zwolnionym. To stąd trafiłem do fabryki płyt pilśniowych. Udało mi się uprosić o przeniesienie, bo gdybym został zwolniony nie miałbym ciągłości w urlopie.
Albo takie zdarzenie. Do parafii p. w. N. Serca Pana Jezusa w Zdroju przybyła Matka Boska Częstochowska. Była pusta rama. W tym czasie partyjni przeszkadzali w uroczystościach, włączając bardzo głośno audycje przez głośniki. Próbowali zagłuszyć głos Kościoła. Rozmawiałem z kolegą, jaki sposób znaleźć, by je wyłączyć. Stwierdziłem, że można spowodować zwarcie w kablach głośników, wyłączając je w ten sposób. Kolega natychmiast pośpieszył i wbił agrafkę w kabel jednego ze słupów, wyłączając je wszystkie w dzielnicy.
Ł. B: Jak pan patrzy po tylu latach na swoje życie i na Polskę?
R. Ch: Z wdzięcznością Opatrzności Bożej za wszystkie łaski, za życie, za to, że z każdej opresji Bóg wyprowadzał mnie cało. Za rząd katolicki i prawicowy, za to, że kończę życie w wolnym kraju. Jestem dumnym z tego, że tato zabrał nas do Polski, a nie zostawił na Ukrainie. Dziękuję, że zostałem uratowany z groźnego wypadku, miałem 20 % spalonego ciała. Dziękuję, że nie wyjechałem do Kanady, a miałem szansę. Dziękuję za Solidarność. Dziękuję mojej Żonie, rodzinie i wnukom. Bóg zawsze stawiał dobrych ludzi tuż obok mnie, ktoś pomógł, uratował mnie.
Ł. B: To wzruszające. Dziękuję za serdeczną rozmowę.
R. Ch: Dziękuję.
Inne tematy w dziale Kultura