„Szanowny Panie Jarosławie. Z ubolewaniem obserwujemy to, co się dzieje w ostatnim czasie na arenie politycznej w naszym kraju. Kiedy PiS obejmowało władzę, wielka radość ogarniała nasze serce i byliśmy pewni, że w końcu zapanuje normalność i sprawiedliwość. Ale obserwując to, co teraz dzieje się w rządzie i kto dochodzi do władzy, to możemy Panu uczciwie powiedzieć, że to wielki wstyd i hańba. Jesteśmy niemal pewni, że Pana tak otorbiło lewactwo, że Pan już nie jest w stanie odróżnić co jest normalnością, a co nienormalnością”. Zacytowałem ten obszerny fragment listu z 9 stycznia 2018 roku, który napisali do prezesa PiS-u działacze Ekologicznego Forum Młodzieży, ponieważ w doskonały sposób oddaje on nastroje, jakie zapanowały po rekonstrukcji rządu wśród patriotycznego elektoratu. Zaskoczenia i rozgoryczenia nie ukrywało także wielu prawicowych publicystów i pomniejszych polityków partii rządzącej, którzy z niedowierzaniem i oburzeniem przyjęli odwołanie ich ulubionych ministrów, a w szczególności Antoniego Macierewicza. Padły z ich strony mocne słowa o zdradzie prezydenta oraz sukcesie „służb i lewactwa”, którym udało się wyeliminować niewygodnych polityków. Jednak już po kilku godzinach, gdy emocje nieco opadły, a machina propagandowa zaczęła dostarczać „odpowiednich” argumentów, najzagorzalsi krytycy zaczęli się wycofywać z pozycji, na które najwyraźniej się zagalopowali. Wymyślają teraz najbardziej absurdalne wytłumaczenia, które z jednej strony mają usprawiedliwić ich niemoc, bo jest przecież oczywistym, że prawicowa frakcja straciła wpływ na politykę „własnego” rządu. Z drugiej zaś mają utrzymać „ciemny lud” w niezachwianej wierze w nieomylność prezesa Kaczyńskiego. Takie zachowanie „radykałów” z PiS-u nie powinno zbytnio dziwić, bowiem stan ciężkiego szoku, którego doznali, spowodowany był tym, że zostali pominięci w procesie rekonstrukcji gabinetu i jak widać byli też całkowicie zaskoczeni zmianami. A paniczny odwrót na wcześniej zajmowane pozycje nastąpił w momencie, gdy przypomniano im stanowczo od kogo zależą ich kariery.
Ciągnący się od wielu miesięcy żenujący serial zwany „rekonstrukcją rządu”, jednych ludzi zmęczył, a innym dostarczył ciekawych spostrzeżeń. Na pewno jednak posłużył Kaczyńskiemu do odwrócenia uwagi Polaków od zasadniczych problemów naszego kraju oraz dał mu możliwość dokonania zmian we własnym obozie. Pomijając ocenę działalności zdegradowanych polityków, stali się oni niewątpliwie kozłami ofiarnymi, których poświęcenie ma uspokoić na jakiś czas opozycję oraz pokazać, kto w partii rządzącej ma władzę. Pozostaje jednak „ciemny lud”, który, co widać po pierwszych reakcjach, nie tak łatwo oszukać i kupić byle jakimi obiecankami. Wielu polityków z PiS-u przekonanych jest o tym, że czegokolwiek nie zrobiłby Wielki Sternik, to i tak nie stracą oni władzy i poparcia elektoratu. Nie będę przekonywał jak złudne bywają tego typu kalkulacje, bowiem historia zna wiele przykładów, które weryfikowały podobne założenia. Kaczyński będąc jednak dobrym taktykiem zdaje sobie z tego sprawę, próbuje więc odwrócić uwagę od siebie i zrzucić odpowiedzialność na prezydenta i nowego premiera. Temu właśnie miała służyć jego nieobecność na zaprzysiężeniu rządu. W ten sposób symbolicznie „umył ręce” po odcięciu się od prawicowego i konserwatywnego skrzydła swojej partii. A dla „ciemnego ludu” ma jedynie opowieści o krętej drodze, którą musi podążać drużyna „dobrej zmiany” i prośbę, aby mu zaufać. Trzeba się więc zastanowić: czy warto pokładać ufność w kimś, kto odwraca się placami do własnego zaplecza politycznego?
Okręt „Dobrej Zmiany” wykonał gwałtowny zwrot w lewo i wszystko wskazuje na to, że będzie teraz konsekwentnie podążał obranym kursem. Można to wytłumaczyć tym, że centrum sceny politycznej było niegdyś miejscem, w którym Kaczyński i jego PC byli trwale zakotwiczeni. Przejściowe zdryfowanie na prawo było zaś wynikiem niesprzyjających okoliczności i rozpaczliwym szukaniem pomocy w sytuacji, gdy w centrum rozpanoszyła się Platforma Obywatelska, a PiS potrzebował mocnego oparcia po tragedii w Smoleńsku. I jak widać Kaczyński nie zawiódł się na prawicowym elektoracie, który okazał się niezwykle wierny i nie tylko zapewnił mu trwałe oparcie w najcięższych chwilach, ale także utorował drogę do władzy. Teraz zaś maski opadły i ujawniły się prawdziwe intencje prezesa PiS-u, który cynicznie wykorzystał prawicę do swoich celów, pieszcząc jej ego miłymi dla niej deklaracjami, a jednocześnie wprowadzając destrukcję w jej szeregach, w myśl zasady – „na prawo od nas tylko ściana”.
Dzisiaj już tylko ludzie naiwni mogą wierzyć w kontynuację „rewolucji”, w wyniku której Polacy mieli powstać z kolan. Kaczyński wykorzystał siłę i potencjał obozu patriotycznego do osłabienia „totalnej opozycji” i dokonania wyłomu w centrum. Podkreślam słowo „osłabienia”, ponieważ nie zależy mu na zniszczeniu opozycji, a jedynie na zmniejszeniu jej siły. Dlaczego? To akurat jest oczywiste, zważywszy na polityczną przeszłość PiS-u. Marzeniem prezesa jest najprawdopodobniej taka rekonstrukcja sceny politycznej, aby Polską rządziło centrum, duopol dwóch partii: centroprawicowej PiS i centrolewicowej PO (lub podobnego tworu), przy jednoczesnej destrukcji na prawicy i lewicy. W ten sposób partie te mogłyby rządzić na zmianę, jak Republikanie i Demokraci w USA lub w ramach „wielkiej koalicji”, jak CDU/CSU i SPD w Niemczech. Niezrealizowane marzenia o koalicji PO-PiS z 2005 roku, które rozbiły się wtedy o wybujałe ambicje pewnych polityków wracają teraz jak zły sen. Chociaż już wcześniej mieliśmy do czynienia z próbami nowego rozdania i resetu, bo rozwiązanie sejmu w 2007 roku było przecież wspólnym przedsięwzięciem polityków z PiS i PO. Niektórym ludziom trudno w to uwierzyć, ale w rzeczywistości polityka jest brudną i cyniczną grą interesów, w którą jesteśmy mimowolnie wplątani. Za takim właśnie scenariuszem przemawiają twarde fakty, którym nie sposób zaprzeczyć. Niestety, zaledwie po dwóch latach rządów, to prezydent wywodzący się z PiS-u swoimi wetami zakwestionował głębokość zmian ustrojowych w Polsce. To Jarosław Kaczyński z Andrzejem Dudą utajnili przed Polakami aneks do raportu z likwidacji WSI. To oni zdecydowali o zmianie na stanowisku premiera, pozbywając się dobrze ocenianej przez prawicowy elektorat Beaty Szydło na rzecz technokraty Mateusza Morawieckiego. To Kaczyński, Duda i Morawiecki są autorami rekonstrukcji rządu, której konsekwencją jest marginalizacja prawego skrzydła ich partii, co otworzyło im drogę do szukania porozumienia z centrolewicą. Potwierdzeniem tej tezy jest m.in. to, że PiS pomimo posiadania wystarczająco długo całkowitej i nieograniczonej władzy nie doprowadził do skazania jakiegokolwiek ważniejszego polityka z dawno upadłej koalicji, chociaż wcześniej zdecydowanie to zapowiadał. Organy państwowe zarządzane przez prominentów z PiS-u działają tak, jakby nie chciały zrobić zbyt dużej krzywdy szubrawcom, którzy przez dziesięciolecia rozkradali Polskę. Nie należy przy tym mieszać sprawy rozliczenia poprzedniej ekipy z prywatną wendetą prezesa Kaczyńskiego, którego marzeniem jest wsadzenie do więzienia Donalda Tuska i jego pomagierów, albo chociaż wytarzanie ich w smole i pierzu, a następnie przegonienie ulicami ku uciesze gawiedzi. Jest to zrozumiałe, ponieważ obarcza on Tuska winą nie tylko za tragedię smoleńską, ale także za fiasko planów zbudowania koalicji PO-PiS, o czym niektórzy już zapomnieli.
Zdaję sobie sprawę, że znajdą się ludzie, którzy stwierdzą, że przedstawione tu fakty, to tylko oderwane od rzeczywistości spekulacje. Jeśli się jednak głębiej zastanowią, to dostrzegą w nich zarysy ujawniającego się planu, który ma na celu nie tylko rekonstrukcję rządu, lecz całej sceny politycznej. Świadczy o tym nowy skład ekipy rządowej, w której zabrakło polityków konserwatywnych i szczerze prawicowych. Mamy za to nieformalną koalicję twardogłowych aparatczyków wywodzących się najczęściej z dawnego PC oraz różnego rodzaju uciekinierów i przybłędów rodem nie tylko z Platformy, ale także z niesławnej Unii Wolności czy Unii Demokratycznej, którym patronują Jarosław Gowin i Mateusz Morawiecki. To ci dwaj politycy zapewniają przytulne schronienie parlamentarzystom wyrzucanym z innych klubów, którzy po latach „postu” łakną lukratywnych rządowych posad i sutych apanaży. Schetyna tymczasem realizuje swoją część planu, robiąc porządki w PO i siejąc zamęt wśród „totalnej opozycji”, po to, żeby na lewo od PiS-u umocnić dominację swojej formacji, czemu właśnie służy destrukcja pozostałości po (nie)Nowoczesnej. Nie musi być to wcale efekt jakiegoś tajnego porozumienia między tymi dwoma graczami, ale niewątpliwie sprzyja to realizacji planów Kaczyńskiego.
Ważną misję, chociaż wcześniej niedocenianą, wypełnia klan Morawieckich. Senior rodu Kornel spełnił już rolę przysłowiowego „konia trojańskiego”, który miał przejąć ugrupowanie Kukiz’15, a jak mu się nie udało, to doprowadził do jego rozbicia i osłabienia. Ciekawe informacje na ten temat przedstawił niedawno Paweł Kukiz, który ujawnił kulisy negocjacji z marszałkiem seniorem przed wyborami do sejmu w 2015 roku. Powiedział on, że Kornel Morawiecki: „Przyjechał […] na dwa dni przed koniecznością oddania list z nazwiskami kandydatów do PKW, z całą ekipą Solidarności Walczącej. […] Otoczyli mnie i mówią: »koniecznie musisz zmienić jedynki. Musimy postawić 14 jedynek Solidarności Walczącej, bo to są prawi ludzie, to są ludzie czynu, ludzie z tej prawdziwej Solidarności«”. Kukiz zgodził się wtedy na wystawienie tylko czterech „jedynek” ze stajni Kornela, przyznając ostatnio, że gdyby „uległ, to już dawno byłoby po klubie”. Opisywana sytuacja pokazuje, że Kornel Morawiecki, co zresztą sam otwarcie przyznaje, miał od dawna zamiar zbudować zaplecze polityczne dla swojego syna i do tego celu postanowił wykorzystać inicjatywę stworzoną przez Kukiza. Ostatecznie nie udało mu się jednak przejąć kontroli nad tym klubem. Dlatego z grupką swoich pomagierów założył koło Wolni i Solidarni, koncentrując się na wyciąganiu kolejnych posłów od Kukiza i robieniu klaki synowi Mateuszowi, który przebył długą drogę „od bankstera do premiera”.
Pomimo wielkich wysiłków czynionych w celu dorobienia nowemu premierowi kombatanckiego życiorysu, wciąż musi się on podpierać dokonaniami swojego ojca, bo przy braku jakiegokolwiek dorobku politycznego jego pozycja w partii jest niezwykle słaba. Nieciekawa jest także jego przeszłość, bowiem pomimo pewnego sukcesu zawodowego, nie został jednak rekinem finansjery, a kierowany przez niego bank ma raczej wątpliwe zasługi dla rozwoju polskiej gospodarki. Doradzał też premierowi Tuskowi, co w pokrętny sposób próbuje tłumaczyć Kornel, który twierdzi, że jego syn miał także propozycję współpracy od prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale podobno ją odrzucił, bo musiałby wtedy zrezygnować z doradzania liderowi Platformy, a tego zrobić „nie wypadało, tuż po przyjęciu tej funkcji od premiera”. Mateusz Morawiecki został także w 2013 roku nagrany przez kelnerów w restauracji „Sowa i Przyjaciele”, gdy na zakrapianej kolacji z kolegami po fachu komplementował ekipę Donalda Tuska, chwalił Angelę Merkel, drwił z zaangażowania państwa w gospodarkę i ostro krytykował młode pokolenie. Możemy tam również usłyszeć knajacki język nadużywany przez obecnego premiera, co w przypadku innych nagranych gości wspomnianego lokalu spotykało się w wielkim oburzeniem jego patronów z PiS-u. Lecz przecież nie od dzisiaj wiadomo, że faworytom prezesa Kaczyńskiego więcej wolno. Jemu po prostu niechcący wymsknęło się to i owo. Warto więc zadać ważne pytania: kiedy Mateusz Morawiecki prezentuje swoje prawdziwe poglądy? Podczas prywatnych spotkań z przyjaciółmi, gdy może sobie pozwolić na szczerość? Czy może wtedy, gdy prezentuje „ciemnemu ludowi” pokaz slajdów i opowiada o świetlanej przyszłości, jakiej doświadczymy pod jego rządami? A poza tym, gdzie się podziały pozostałe taśmy, na których uwieczniono głos złotoustego premiera?
„Za co wy mnie chcecie odwołać?” – zapytała Beata Szydło 7 grudnia 2017 roku podczas głosowania nad wotum nieufności, o które wnioskowali posłowie Platformy. Kilka godzin później pani premier została odwołana decyzją prezesa Kaczyńskiego, bez podania wiarygodnych przyczyn, chociaż wcześniej bronił on jej rządu i twierdził, że to najlepszy gabinet w historii. W przypadku Mateusza Morawieckiego można by więc śmiało zapytać: za co powołano go na urząd premiera? Po co była potrzebna roszada na tym stanowisku, skoro rząd działał dobrze, wicepremier Morawiecki miał w nim mocną pozycję, a najważniejsze decyzje zapadały na Nowogrodzkiej? Mówiąc szczerze, to zastanawiałem się nad tym zagadnieniem dość długo i po usunięciu grubej warstwy propagandy z medialnego przekazu, doszedłem do wniosku, że nowy premier nie ma właściwie godnych uwagi dokonań. Jest podobno autorem programu gospodarczego partii rządzącej, ale niewiele z tego wynika, bo przecież „papier jest cierpliwy i wszystko przyjmie”, istota sprawy tkwi zaś w tym, żeby mówić, pisać i robić to, w co się wierzy. A w tym względzie są wątpliwości co do wiarygodności młodszego Morawieckiego. Jego kariera na salonach obecnej władzy przypomina wcześniejszy transfer Zyty Gilowskiej do PiS-u, która najpierw brylowała w Platformie, aby po skłóceniu się z jej liderami trafić pod skrzydła prezesa Kaczyńskiego. Z jednej strony jest to dowód na jakąś przedziwną słabość tej partii do wyrzutków z PO, a z drugiej na ubóstwo kadr, które mogłyby się zająć sprawami gospodarczymi. Dlaczego Kaczyński sięga wciąż do zasobów kadrowych politycznego przeciwnika, nie bacząc na to, że w ten sposób polską gospodarkę permanentnie „reformują” zatwardziali liberałowie? Dlaczego nie skorzysta z pomocy innych ekonomistów? No cóż, wiele wskazuje na to, że prezes PiS-u nie zna się na ekonomii i dlatego z taką łatwością daje się omotać różnym „wizjonerom”. Poza tym spychanie na innych odpowiedzialności za stan narodowego gospodarstwa jest mu zapewne na rękę i idzie w parze z jego zamierzeniami, ponieważ im więcej przytuli sierot po Donaldzie, tym mocniej zakotwiczy się w centrum sceny politycznej. Jednocześnie będzie mógł sobie pozwolić na wyrzucenie za burtę niewygodnych prawicowych „oszołomów”, którzy, jak Krystyna Pawłowicz, biją na alarm i lamentują, że jest już „tylu chętnych na statek koalicji Zjednoczonej Prawicy, że zatopią PiS z jego kapitanem”.
Jeżeli się zastanowić nad dokonaniami Mateusza Morawieckiego, to trzeba podkreślić, że dwa lata jego rządów w gospodarce niewiele wniosło i na prawdziwe zmiany przyjdzie nam jeszcze długo poczekać. Pomimo rozlicznych obietnic, wprowadzane dla przedsiębiorców udogodnienia są jedynie drobnymi korektami niewydolnego systemu. Podatki i składki na ZUS wciąż rosną, obcy kapitał dławi rodzimą przedsiębiorczość, rentownych inwestycji jest niewiele, frankowicze nie otrzymali żadnej pomocy i tylko sektor bankowy może czuć się zadowolony, bo najwyraźniej nie będzie musiał płacić większych danin do budżetu. Morawiecki chwali się dobrą koniunkturą i wskaźnikami, choć niewiele w tym jego zasługi. Za to rośnie zadłużenie, a on przez dwa lata nie poradził sobie z podatkami od hipermarketów. Niewiele go może usprawiedliwiać, będąc bowiem wicepremierem oraz ministrem rozwoju i finansów stał na czele połączonych resortów, które miały ogromne możliwości w zakresie polityki gospodarczej. Jednak poza zwyczajnym zarządzaniem i uprawianiem często kreatywnej księgowości mało zrobił dla autentycznego i trwałego rozwoju gospodarki, o czym mogą dużo powiedzieć nasi rodzimi przedsiębiorcy. Wątpliwym jego sukcesem jest też sprowadzenie nad Wisłę amerykańskiego banku JP Morgan, który, jak powszechnie wiadomo, był jednym z głównych sprawców światowego krachu finansowego, co jednak nie przeszkadzało Morawieckiemu stwierdzić, że w ten sposób „Polska pokazuje swój lwi pazur kompetencji”.
Oficjalna wersja głosi, że Mateusza Morawieckiego zrobiono premierem w celu przyspieszenia rozwoju gospodarczego, ocieplenia wizerunku Polski za granicą i poprawienia relacji z Brukselą. Jeśli chodzi o sprawy gospodarcze, to już opisałem jego marne osiągnięcia i wątpię, aby nagle coś się znacząco zmieniło w tej materii. W stosunkach z zagranicą może natomiast tkwić sedno przeprowadzonej w obozie władzy rewolucji kadrowej. Lecz wbrew zapewnieniom propagandy rządowej nie chodzi tu o zabiegi wizerunkowe, tylko o zasadniczą zmianę postawy wobec Unii Europejskiej. Ujął to celnie Kazimierz Ujazdowski, który oceniając wizytę Morawieckiego w Brukseli jako „zmianę stylu a nie treści”, wyraził powątpiewanie czy jest to wystarczające, bo raczej „potrzebna jest reorientacja polskiej polityki europejskiej”. No właśnie, rozumieją to polscy i unijni politycy robiący grunt pod porozumienie, a właściwie pod kapitulację Polski przed brukselskim dyktatem. Świadczą o tym sztuczne uśmiechy i poklepywania w czasie spotkania Morawieckiego z Junckerem, a jeszcze dobitniej żenujące lizusostwo nowego ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza, który ugania się za unijnym komisarzem Fransem Timmermansem. Jak bowiem inaczej nazwać odbyte w pośpiechu spotkanie z wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej na lotnisku w belgijskiej stolicy, którego jedynym efektem jest wymiana numerów telefonów i zapowiedź umówienia się na kolejną rozmowę. Czy nie jest to upokorzeniem dla Polski, gdy po pełnym godności przeciwstawianiu się ingerencjom czynników zagranicznych bije się pokłony unijnym kreaturom? Po co były te wzniosłe słowa o powstawaniu z kolan, gdy zaledwie po dwóch latach przedstawiciele naszego kraju znów płaszczą się w Brukseli?
No cóż, widocznie zostaliśmy oszukani i czas, w którym Polska, przynajmniej w rządowej propagandzie i mniemaniu wielu rodaków, odgrywała rolę suwerennego państwa, właśnie się kończy. Ogłosił to w pewnym sensie premier Morawiecki już w swoim exposé zapowiadając dostosowanie się do wyroku Trybunału Sprawiedliwości UE w sprawie Puszczy Białowieskiej, a potwierdziła to również wizyta Czaputowicza w Berlinie. Jedyną reakcją szefa polskiego MSZ na wypowiedź niemieckiego ministra Sigmara Gabriela w sprawie reparacji wojennych, który uznał, że ta kwestia została już „uregulowana i zatwierdzona przez polski rząd jeszcze w latach dziewięćdziesiątych” i że tą sprawą powinni się raczej zająć naukowcy, ponieważ problem ten jest „jasny pod względem prawnym”, było stwierdzenie, że „na tym etapie nie jest to kwestia, która stanowi jakiś balast w stosunkach między rządami”. Jeśli dodać do tego wizję polityki imigracyjnej serwowaną przez Kornela Morawieckiego, który twierdzi, że w tej materii jest zgodny z synem, zakładającą wyrażenie zgody na przyjęcie do Polski 7 tys. imigrantów w ramach tzw. relokacji oraz pełne poparcie nowego premiera dla sprowadzania milionów Ukraińców, to mamy do czynienia z całkowitym porzuceniem deklarowanych wcześniej wartości. Mogło się to odbyć pod warunkiem spacyfikowania „buntowniczych” żywiołów w PiS i utrzymania elektoratu w stanie nieświadomości, co do prawdziwych intencji rządzących. O wypranie Polakom mózgów zadbał już Jacek Kurski, który jest przekonany, że „ciemny lud wszystko kupi”, natomiast potencjalnych „buntowników” spacyfikowano zaskakującymi dla nich dymisjami i brutalnym szantażem. Dowodem na to jest gruntowna kuracja przeczyszczająca w MON, z którego Błaszczak wyrzuca wszystkich ludzi powiązanych z Macierewiczem.
Stanisław Michalkiewicz twierdzi, że na zmianę „Polską rządzą trzy stronnictwa: ruskie, pruskie i amerykańsko-żydowskie” i trudno się z nim nie zgodzić, ponieważ obserwacja polskiej sceny politycznej dostarcza takich właśnie refleksji. Jak bowiem inaczej ocenić stałą ingerencję w nasze sprawy ze strony czynników zewnętrznych, czy niezwykłą aktywność izraelskiego lobbysty Jonny’ego Danielsa, który niewątpliwie ma duży wpływ na polską politykę. Ten założyciel i prezes Fundacji „From The Depths” zorganizował już w 2014 r. w Krakowie pierwsze w historii wyjazdowe posiedzenie izraelskiego Knesetu i regularnie gości u siebie na szabasowych kolacjach członków obecnego rządu. Bez problemu dociera do gabinetów najważniejszych osób w państwie, odwiedzając Jarosława Kaczyńskiego, Andrzeja Dudę, Mateusza Morawieckiego, Piotra Glińskiego i wielu innych dygnitarzy z PiS-u. Nie mam zamiaru demonizować wpływu Żydów na naszą politykę, ale każdy rozsądny człowiek przyzna, że coś jest na rzeczy, gdy nikomu wcześniej nieznany młody weteran izraelskiej armii, Jonny Daniels, w niedługi czas po przybyciu nad Wisłę, zaczyna brylować na salonach polskiej polityki. I trzeba przyznać, że osiąga zadziwiające rezultaty, bowiem efektem jego starań są miliony płynące na konto jego fundacji ze spółek skarbu państwa i ogromne dotacje przyznawane przez wicepremiera Glińskiego na ratowanie dziedzictwa żydowskiego. Dzieje się to w sytuacji, gdy polskie dziedzictwo na dawnych Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej popada w okropną ruinę. Nie jest też chyba dziełem przypadku, że z rządu wyrzucono ministrów uchodzących w opinii publicznej za rzeczników polskiego patriotyzmu, a swoje stołki zachowali wszyscy miłośnicy koszernych specjałów serwowanych przez Danielsa na jego szabasowych kolacyjkach.
Musi upłynąć jeszcze trochę czasu zanim dla wszystkich stanie się jasne, w co gra PiS, ale już dzisiaj można zauważyć, że nowy rząd przypomina nieco spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, w której Morawiecki jest prezesem (za)rządu, Duda szefem rady nadzorczej, a Kaczyński właścicielem kapitału politycznego. Triumwirat ten zdaje się teraz oczekiwać z pewnym niepokojem na wizytę windykatora zza Oceanu, który będzie chciał zrealizować ogromne roszczenia żydowskie wobec Polski. Zapowiedzią tych działań stał się niedawno uchwalony przez senat Stanów Zjednoczonych Akt S.447, o czym niestety milczą krajowe media. Warto więc na koniec podkreślić, że wbrew temu, co propaganda rządowa stara się nam wmówić, to właśnie ci trzej ludzie ponoszą obecnie wyłączną odpowiedzialność za to, co się dzieje w Polsce. Mają całkowitą władzę i duże poparcie społeczne. Dlatego nie mogą „umyć rąk” od odpowiedzialności za uprawianą przez siebie politykę, bo wszystko odbywa się za ich wiedzą i zgodą. Jeszcze nie raz przyjdzie nam przecierać oczy ze zdumienia, ale już dzisiaj trzeba sobie jasno powiedzieć, że PiS stopniowo i konsekwentnie porzuca hasła, dzięki którym zdobył nasze poparcie i władzę. Dlatego jedynym wyjściem jest pokazanie Polakom, że na prawo od PiS-u istnieje potencjał na zbudowanie nowej i prawdziwie polskiej partii.
Wojciech Podjacki
Inne tematy w dziale Polityka