Dzisiejszy felieton będzie nieco bardziej osobisty, niż przeciętnie. Będzie tak dlatego, że będę w nim opisywał między innymi mojej osobiste przeżycia. Jednak bardzo proszę nie myśleć, że jest to jakaś skarga. Nie. To opis sytuacji. A dlaczego te wszystkie fakty, które poniżej zostaną opisane są akurat teraz ważne? To – jak nakazują zasady budowania napięcia u czytelnika – okaże się pod sam koniec tekstu, do przeczytania którego zapraszam.
W 2002 roku zdałem trudny egzamin specjalizacyjny z chirurgii ogólnej i zostałem specjalistą chirurgii ogólnej, czyli tak zwanym samodzielnym operatorem. Egzamin ten pozwala na samodzielną pracę na chirurgii ogólnej, a także jest praktycznie jedynym koniecznym warunkiem by ubiegać się o kierownicze stanowiska na przykład o stanowisko ordynatora oddziału chirurgii ogólnej. Proces zdobywania tych uprawnień był długi i niełatwy, wiązał się z wieloma latami ciężkiej pracy, obowiązkowymi stażami, kursami (w tym pod sam koniec pięciotygodniowym kursem w stolicy). Sam egzamin był dwustopniowy – najpierw był trudny test w Warszawie, a później jeszcze egzamin ustny przed komisją w jednej ze śląskich klinik. Po samym egzaminie pomyślałem z ulgą, że jeśli nie będę chciał, to egzaminów żadnych poważnych już zdawać nie muszę. Oczywiście kształcić się trzeba cały czas, ale kolejnych specjalizacji robić nie mam obowiązku. Jednak po jakimś czasie zaczęło mi się trochę nudzić i postanowiłem spróbować otworzyć nową specjalizację – z chirurgii onkologicznej. Zostałem do tego tym bardziej zmotywowany, że wielokrotnie w fachowej prasie spotykałem się z anonsami, wedle których ta właśnie specjalizacja, bliska pochodna mojej, była w Polsce deficytowa. Zacząłem więc orientować się, jak to zrobić. I tu pierwsze zaskoczenie. Myliłby się bowiem ktoś, kto by przypuścił, że państwo, w którym brakuje chirurgów onkologów jest skłonne pomagać tym, którzy się chcą w tej dziedzinie kształcić. Nic bardziej mylnego. Na samym początku okazało się, że nie mogę się specjalizować w trybie rezydenckim, ponieważ mam już specjalizację. Czyli nie mogłem, jak inni rezydenci – odbyć mojej specjalizacji na koszt Ministerstwa Zdrowia. Nie ważne było, że ja co prawda mam specjalizację, ale uzyskaną nie w trybie rezydenckim, tylko z etatu, czyli, że do tej pory nie korzystałem z takiego sposobu… Pozostało mi spróbować uzyskać zgodę od mojego ówczesnego dyrektora na to, że szpital będzie mi płacił pensję, w czasie gdy ja będę jeździł po Śląsku i nie będzie mnie na oddziale. Następnie, w celu otwarcia specjalizacji zażądano ode mnie zaświadczenia o średniej ocenie ze studiów. Przypomnę, że chciałem otworzyć specjalizację z deficytowej dziedziny, a zażądano ode mnie zaświadczenia o średniej ocen ze studiów, które skończyłem dwadzieścia lat wcześniej. I nie starczyło im ksero z dyplomu, gdzie napisano, że Lech Mucha ukończył studia z oceną dobrą. Nie. Musiałem napisać i wysłać pismo do dziekanatu, potem je osobiście odebrać… Następnie pojechałem do Instytutu Onkologii, który miałby mnie szkolić. Powiedziano mi, żebym złożył podanie, ale w kuluarach dowiedziałem się, że dwóch kolegów tam pracujących będzie składać podanie o to samo miejsce i wiadomo komu je przyznają. Może dałoby się zaczepić w Bielsku… Inaczej mówiąc, od człowieka, który od dwudziestu lat pracuje na chirurgii, który niejeden zabieg onkologiczny już zrobił, wymaga się najpierw zaświadczenia o średniej ze studiów skończonych dwadzieścia lat wcześniej, a potem odejścia na dwa lata z pracy, dojeżdżania przez dwa lata do miasta odległego o półtorej godziny jazdy samochodem, co skutecznie uniemożliwia nie tylko pracę a macierzystym oddziale, ale również pracę w poradni. A wszystko to w deficytowej specjalności… Po tym wszystkim czekałby mnie jeszcze kolejny trudny egzamin specjalizacyjny… Wszystko to skutecznie zniechęciło mnie do dalszych starań. Możliwe, że to właśnie wtedy rozpoczął się proces mojego stopniowego rezygnowania z pracy „na NFZ”…
W tej samej fachowej prasie, w której ukazywały się ogłoszenia namawiające do otwierania specjalizacji deficytowych, można było również znaleźć inne, zamieszczane przez firmy rekrutujące chętnych do zrobienia specjalizacji w Niemczech. Z ciekawości zadzwoniłem pod wskazany w ogłoszeniu numer. Uprzejmy głos zapytał mnie czego chcę się nauczyć. Odpowiedziałem że interesuje mnie chirurgia onkologiczna.
- A co pan umie?- zapytano.
- Umiem to, co potrafią chirurdzy ogólni – odpowiedziałem. – Mam w swoim repertuarze większość zabiegów wykonywanych na oddziałach chirurgicznych, a także zabiegi ostrodyżurowe.
- To jest tak – powiedział rekruter – pan mi napisze listę zabiegów, które pan umie robić. My rozsyłamy to po szpitalach w Niemczech. Za około dwa, trzy tygodnie odezwie się do nas jakiś ordynator, gdzieś z Niemiec, który potrzebuje osoby z pana kwalifikacjami, a jednocześnie sam może uczyć w dziedzinie, która pana interesuje. Pan tam pojedzie i jeśli się sobie spodobacie i podpisze pan umowę, to od tej chwili otwarcie specjalizacji jest formalnością! (Proszę zwrócić uwagę, że nic ich nie obchodziła średnia z moich skończonych dwadzieścia lat wcześniej studiów! Dziwne, nie?)
- Po około trzech latach pracy – ciągnął głos w słuchawce - pana szef podpisze się pod zaświadczeniem, że jest pan wykształconym specjalistą… (Nie ma egzaminu?…)
Na koniec mój rozmówca powiedział jeszcze jedno:
- I wie pan co, mało kto stamtąd wraca…
Jeden z młodszych kolegów rozpoczął specjalizację w dziedzinie chorób zakaźnych, a następnie pojechał do Ghany, z organizacją Lekarzy bez granic. Pracował tam w szpitalu, a trzeba wiedzieć, że w tamtym rejonie świata ok. 80% populacji jest zakażonych poważnymi chorobami zakaźnymi, najczęściej więcej niż jedną. Zatem dla lekarza specjalizującego się w chorobach zakaźnych trudno znaleźć lepszy poligon. Chłopak widział i leczył tam więcej pacjentów „zakaźnych” w tydzień, niż większość profesorów w Polsce w pół roku… Po roku, a może dwóch wrócił i poprosił Ministerstwo Zdrowia o zaliczenie mu tych dwóch lat do stażu specjalistycznego. I co usłyszał? Otóż usłyszał, że ministerstwo nie może mu zaliczyć tego czasu pracy do stażu gdyż… nie ma tego szpitala z Ghany na liście jednostek, które mogę kształcić lekarzy… Chłopak się wściekł, pojechał na południe, po przekroczeniu granicy w Cieszynie zapytał o to samo naszych południowych sąsiadów, którzy jak zobaczyli jego referencje, to go przyjęli z otwartymi ramionami i nie zawracali sobie głowy jakimiś listami szpitali w ministerstwie… Kolega zamieszkał w Cieszynie i dojeżdżał do pracy za granicę… I nie wiem, czy wrócił.
Zapewne chcielibyście już wiedzieć, Szanowni Czytelnicy, po co Wam to wszystko mówię? Co Was to obchodzi? Już tłumaczę. Mówię Wam to wszystko dlatego, że to samo państwo, które od wielu lat rzuca kłody pod nogi tym, którzy chcą się tu uczyć i pracować, właśnie rozważa pomysł wydawania zezwoleń na pracę lekarzom z Białorusi i Ukrainy, bez konieczności nostryfikowania dyplomów, czyli praktycznie bez żadnego weryfikowania ich umiejętności i kompetencji…
I z tym Państwa zostawię… No, może jeszcze napiszę, że życzę nam wszystkim dużo, dużo zdrowia…
Katolik. A nawet "katol". Prawak. Chirurg, amatorsko muzyk. Autor książek: "Chirurdzy. Opowieści prawdziwe". "Chirurgiczne cięcie. Opowieści jeszcze bardziej prawdziwe" i dwóch powieści: sensacyjno-filozoficznej "Biała Plama", oraz "Wojownicy Kecharitomene".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo