Artur Lewczuk Artur Lewczuk
3659
BLOG

Pojedynek na miny, czyli od Syfona do Miętusa

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Polityka Obserwuj notkę 7

Warszawski Trakt Królewski stał się ostatnio miejscem wydarzeń niebywałych. Najpierw, tuż po śmierci 96 osób, które zginęły w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem, wypełnił się ludźmi, których połączyły narodowy dramat, krzyż,  współczucie, modlitwa. Nieprzebrany tłum żałobników stworzył zmierzający nim wielodniowy pochód solidarności, miłości, rozpaczy, ale i nadziei, wiary, że odtąd już nigdy nic i nikt nas nie podzieli. Ten tłum to milczące świadectwo piękna człowieka, jego potrzeby współuczestniczenia w życiu innych i poczucia wspólnoty narodowej. Pokłon Polaków nad trumnami prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony Marii oraz obecność pod krzyżem to swoista przysięga pamięci i rodzaj przyrzeczenia dochodzenia do prawdy związanej z tym, co wydarzyło się 10 kwietnia na rosyjskiej ziemi, niedaleko Katynia. A więc stanął krzyż, pod nim stanęliśmy my cali z płomieni i kwiatów. Niektórzy z nas na nowo przypominali sobie słowa „Stabat Mater Dolorosa”. Tak, to była scena rodem z wielkiej narodowej tradycji. 

Ale wraz z tym jak ten krzyż zaczął „rosnąć”, wraz z tym jak zaczął „twardnieć”, pojawiły się pierwsze pomruki niezadowolenia, kpiny, ironii z tych, którzy stanęli pod krzyżem. Znaleźli się tacy, których ten krzyż zaczął drażnić – zaczęli mówić o  pożałowania godnym polskim rozegzaltowanym katolicyzmie, o odradzającym się paradygmacie romantycznym, którego się wstydzą i który nie pozwala im odczuwać dumy z tego, że są Polakami. Uznali, że pod krzyżem dzieją się sceny świadczące o tym, że Polacy to rozhisteryzowany naród, tarzający się z rozkoszą w swoim cierpieniu, mający upodobanie w „nekrofilii”. A przecież krzyż ten to obowiązek żywych wobec zmarłych, to odprowadzenie dusz tych, którzy zginęli, do granicy doczesnego świata, to także pójście drogą, którą w chwili czyjejś śmierci szli przez wieki nasi przodkowie. Ci, którym widok krzyża przez Pałacem Prezydenckim zadawał ból, bardzo chcieli, żeby krzyż zniknął z ich oczu, żeby zniknęli „ci niepostępowi Polacy” stojący pod krzyżem, za których muszą się wstydzić przed swoimi znajomymi w Paryżu, Londynie, Madrycie, Berlinie. Pewnie nigdy nie potrafili znaleźć argumentów przeciw głośnemu śmiechowi ich europejskich przyjaciół, którzy za każdym razem, kiedy z nimi się spotykali, mówili: „Ach, wy Polacy jesteście tacy dziwni”. A teraz jeszcze ten krzyż… 

Wydawało się mi, że „burza” przejdzie bokiem, ale nadszedł dzień, kiedy nowo wybrany prezydent uznał, że miejsce, w którym będzie urzędował, jest „sanktuarium państwa” i żaden krzyż przed Pałacem stać nie może, nawet taki, który upamiętnia wielki dramat i który stał się częścią narodowej historii. Warte uwagi jest to, że wola prezydenta wyrażona została niedługo przed jego zaprzysiężeniem i możliwym momentem zamieszkania przez niego w Pałacu. Argument, jakim się posłużył, uzasadniając swój zamiar usunięcia krzyża, był „skromny”. Mam przekonanie, że owa „skromność” argumentu wywołała lawinę dalszych zdarzeń. Ten, który powtarzał jak mantrę zdanie: „Zgoda buduje”, arbitralną decyzją chciał przesądzić o losie krzyża. Myślę, że gdyby wyłuszczył jasno i przekonująco swoje racje, gdyby poszukał wraz z innymi „dobrego rozwiązania”, uniknęlibyśmy wielu gorszących scen pod krzyżem. Wbrew logice działania najpierw pojawiło się rozstrzygniecie, a potem „szukanie zgody”, rozumianej jako znalezienie formy usunięcia krzyża, którą zaakceptują wszyscy Polacy. Stworzona forma sprowadziła się tak naprawdę do ustalenia miejsca i sposobu przeniesienia krzyża. Nic więc dziwnego, że ci, dla których krzyż postawiony przed Pałacem Prezydenckim stał się szczególnym symbolem, zareagowali spontanicznie, emocjonalnie, że otoczyli go sobą. Jestem przekonany, że jeszcze w tamtym momencie była szansa na godne dla nas Polaków rozwiązanie sporu o krzyż. Niestety, kapłani, którzy zgodzili się na jego przeniesienie, zamiast spotkać się z osobami modlącymi się pod krzyżem, jedynie po krzyż przyszli. Trudno w tej sytuacji dziwić się, że wybuchły emocje, nad którymi ludzie przestali panować, że doszło pod krzyżem do czegoś, co nazwano „przepychankami”. Ci, którzy potem w tonie oburzenia oskarżali osoby broniące krzyża o to, że nie pozwoliły wypełnić „woli większości Polaków” i że zlekceważyły prawo, chyba zapomnieli, że wszyscy prawa mamy takie same, chociażby prawo do indywidualnego spojrzenia na świat, jego oceny. Paradoksalnie ci, którzy zaciekle upominają się o wolność wyboru przez człowieka sposobu istnienia, myślenia, odczuwania świata odmawiają tego prawa obrońcom krzyża. W akcie potępienia osób stojących pod krzyżem wyraża się przekonanie, że decyzje władzy obywatele muszą przyjmować w każdym przypadku z bez żadnego „ale”, że powinni im się całkowicie podporządkować. Warto zadać sobie pytanie, co wynika z takiego sposobu pojmowania wzoru obywatela, do czego namawia się go w ten sposób i na co pozwala się władzy politycznej?

O czym świadczy postępowanie prezydenta Komorowskiego, który zapragnął usunąć krzyż spod jego pałacu? O czym może świadczyć jego pospieszne, niezgodne z logiką działanie w tym względzie? Odpowiedzi na te pytania mogą powstawać chyba tylko w sferze domysłów, bo sam prezydent raczej nie daje szansy Polakom na zrozumienie jego intencji. Być może, skoro uznał, że przed „sanktuarium państwa” nie może być miejsca dla krzyża, to sądzi, że Polska powinna być ojczyzną pojmowaną „nowocześnie”, to znaczy powinna być niczym więcej jak terytorium, na którym obowiązuje prawo stanowione przez władzę polityczną i gdzie ludzie posługują się językiem polskim. Być może prezydent doszedł do wniosku, że najwyższy już czas wyrugować tradycję jako część spuścizny narodowej, przecież jako taka może krępować tych obywateli, którzy nie chcą mieć z nią nic wspólnego, bo „są ludźmi wolnymi i żaden patałach nie będzie im niczego narzucał”. Może nie chciał, aby było tak, że kiedy rano wstanie i spojrzy na plac przed Pałacem, to zobaczy krzyż. Może była to demonstracja siły wobec PiS-u, wyraz woli usunięcia z naszego życia państwowego pewnego typu zachowań, pewnego rodzaju myślenia, który ma swoje źródło w prawicowych poglądach na świat. W dodatku ni stąd ni zowąd dowiedzieliśmy się, że krzyż jest wykorzystywany przez PiS do celów politycznych. Kto go z PiS-u wykorzystuje i w jaki sposób, tego nikt chyba nie wie, ale to bez znaczenia – „najważniejsze, że PiS wykorzystuje.” Zaraz, zaraz, ale czy pod nim pojawiają się jacyś trybuni ludowi, którzy podburzają tłum i każą maszerować na Belweder? Czy prowadzone są pod nim zapisy do jakiejś Legii Chrześcijańskiej? Być może decyzja prezydenta u samego jej początku zakładała doprowadzenie do konfliktu podobnego do sytuacji, w której napuszcza się na siebie dwa koguty z nadzieją, że jeden z nich się „wykrwawi”. Niewykluczone, że w „trosce” szukania „godnego miejsca” dla krzyża stojącego przez Pałacem Prezydenckim jest ukryte pragnienie tego, aby „ohydne obrazki” z ludźmi zapalającymi znicze, z szepczącymi „coś pod nosem” staruszkami trzymającymi różańce mogły być oprawiane tylko w ramy kościołów, by nie szpeciły już polskiego krajobrazu. O, jak pięknie byłoby gdyby wiarę chrześcijańską i jej znaki zamknąć w kościołach, w końcu ulice naszych miast wypełniłyby się „nową etyką”, której strażnikiem nie byłyby już serce, tradycja, wiara, ale straż miejska i patrole policyjne. Wszystko to jest absurdalne? Może i absurdalne, a może nie – prezydent tak naprawdę nie dał szansy wielu ludziom broniącym krzyża, aby to rozstrzygnęli.

Trochę więcej o sporze o krzyż powiedział premier Donald Tusk wczoraj. Po upływie czterech miesięcy od katastrofy smoleńskiej i po nocnej manifestacji przed Pałacem Prezydenckim stwierdził, że jest ostatnią osobą, która chciałaby wojnę o krzyż potęgować (premier dosyć często mówiąc o sobie przedstawia siebie jako pierwszego wśród innych albo ostatniego pośród innych – to czy jest pierwszym czy ostatnim oczywiście zależy od kontekstu, do którego się odnosi). Uznał, że spotkanie Polaków przed krzyżem na Krakowskim Przedmieściu to „osobliwy Hyde Park”, który, „nie jest dla miasta jakoś szczególnie groźny.” Zatem wszystko, co dzieje się do tej pory pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim, jest chyba jego zdaniem do zaakceptowania. Słowa premiera są jasnym przekazem dla tych, którzy śmieją się z obrońców krzyża – róbcie swoje, bawcie się. Władza nakręciła sprężynę, potem zwolniła ją, a teraz przygląda się temu, co się dzieje na zasadzie: „no zobaczymy, co będzie”. Co będzie? Nietrudno zgadnąć - będziemy pogrążali się w poppolityce i kulturze ludystycznej. 

Konflikt będzie narastał. Podziały między Polakami będą się pogłębiać. Symbole zaczną tracić na wartości. Autorytet państwa będzie upadał, a władza stanie się zakładnikiem swoich działań i, wcześniej czy później, ich ofiarą – zawsze tak się dzieje, kiedy zostanie złamane jakieś tabu, kiedy zostaje naruszona jakaś nietykalność. Coraz częściej „bohaterami” życia politycznego będą ludzie przypadkowi, różni samozwańcy. I jestem pewien, że coraz częściej powszechny śmiech ze wszystkiego będzie się mieszał z narastającą agresją jednych przeciwko drugim, a w sporach tych nikt nie będzie wiedział, o co tak naprawdę chodzi, poza chęcią „dobrej zabawy”. 

Ludzie przekrzykujący się w tłumie z triumfalnym gestem wyciągniętej ręki z puszką piwa, szydzący z sacrum w imię wolności - oto symbol być może nowej Polski, który zrodził się sierpniową nocą na Trakcie Królewskim. Tu celem jest jedynie pokonanie przeciwnika – ośmieszenie go, poniżenie. Narzucenie innym własnej „gęby”. Bo zwycięstwo jest wartością najwyższą, bo ono staje się prawdziwym źródłem ekscytacji, przyjemności, satysfakcji, zintensyfikowania doświadczania życia. Wielu młodych ludzi, którzy stanęli naprzeciwko obrońców krzyża, pytanych o powód swojego uczestniczenia w przedwczorajszo-wczorajszej manifestacji nie potrafiło go wskazać. Niektórzy z nich nawet nie wiedzieli „o co tutaj chodzi”. Hasła wznoszone w czasie manifestacji mające swój etyczny rodowód w różnych subkulturach młodzieżowych, zachowanie manifestujących są dowodem na to, że w nocnym „Hayd Parku”, który wydarzył się na Krakowskim Przedmieściu, nie dążono do spełnienia jakiejś misji, do „naprawy świata” wynikającej z poczucia moralnego obowiązku.  Raczej chodziło o odczucie przyjemności z zaistniałego tam miszmaszu, z powstałego chaosu, rozprzężenia. Reakcje manifestującej młodzieży pozwalają przypuszczać, że zależało jej głównie na przeżyciu czegoś, co Fryderyk Nietzsche nazwał patosem dystansu, który zaspokaja potrzebę dominacji, poczucia bycia lepszym od innych, który daje wrażenie przewagi nad innymi. W tym wypadku to poczucie zrodziło się w zderzeniu „młodości” ze „starością”, siły fizycznej ze słabością fizyczną, „postępowości” z „zacofaniem”. 

Premier Donald Tusk w akcji „Krzyż” nie doszukał się niczego niepokojącego, chyba dlatego, że jej charakter, w pewnym sensie oddaje charakter Platformy Obywatelskiej. Prześmiewczy ton „przeciwników krzyża” w zestawieniu z podniosłym tonem „obrońców krzyża” przypominał, wypisz wymaluj, scenę z „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza – słynny pojedynek na miny między Pylaszczkiewiczem a Miętalskim, który w swojej istocie przedstawiał dwie Polski, ale jednocześnie stanowił obraz interakcji społecznych polegających na tym, że jedni drugim próbują narzucić swoje „gęby”, czyli swój sposób widzenia świata, postępowania, wartościowania. Platforma ma wiele wspólnego z Miętalskim. Jaka jest „gęba” Miętusa? Miętalski to ktoś, komu brak kultury osobistej. Zapiekły wróg Syfona uważa, że przemoc to nic zdrożnego. Potrafi chamsko potraktować innych ludzi. To wróg tradycji, „upupiania”; choć jest już wyrośnięty, to jednak infantylny. Pragnie przewodzić, ale tak naprawdę nic szczególnego z jego przywództwa nie wynika. To pozer, który czyni małpie miny, by zszargać świętości, zakpić z tradycji. Jego pojedynek z Pylaszczkiewiczem świadczy, że potrafi zachowywać się niezgodnie z przyjętymi regułami. To on przecież, kiedy nie znajduje sposobu na Syfona, przewraca go na ziemię i „uświadamia” na siłę – „gwałci przez uszy.”  

Postępowanie PO, sposób prowadzenia przez nią walki politycznej sprawiają, że zjeżdżamy po równi pochyłej: od powagi ku grotesce. Groteska staje się coraz częściej cechą naszego życia publicznego. Dzięki PO mamy tasiemcowy serial opery mydlanej. Co wydarzy się w jej kolejnym odcinku? No cóż, mam przeczucie, że w jednym z nich zobaczymy, że kiedy zniknie sprzed Pałacu Prezydenckiego krzyż, wtedy zakończy się remont Pałacu. 

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (7)

Inne tematy w dziale Polityka