Często zdarza się tak, że jeśli jakiś tekst nie pachnie świeżą farbą drukarską, to nie zatrzymujemy na nim oka. Nasza potrzeba uczestniczenia w teraźniejszości sprawia, że rzadko mamy czas na zajmowanie się przeszłością. Dla wielu poznawanie tego, co minione, nie jest naglącą potrzebą. Trochę to zrozumiałe - tempo życia, jego zmienność i płodność sprawiają, że nie możemy poradzić sobie z odbiorem współczesności, a co mówić z odbiorem przeszłości. Z tego powodu wiele tekstów kultury leży odłogiem. Ale czy przyspieszony puls teraźniejszości musi oznaczać, że możemy czuć się usprawiedliwieni, że nie wertujemy pożółkłych tekstów, których litery wydają się wyblakłe i prawie już nieczytelne? Otóż nie. I do „starych” dzieł trzeba zaglądać, tym bardziej że można wśród nich znaleźć myśli, które więcej mówią o naszym czasie niż te, które z tego czasu są zrodzone. Dowodem na to jest „Esej berdyczowski” Jerzego Stempowskiego. Ilekroć „dotykam” tego utworu, który opisuje wydarzenia dziejące się na początku XX wieku, widzę, jak w lustrze, twarz dzisiejszej Polski.
„Esej berdyczowski” to w przeważającej części retrospekcja. Wspomnienie podróży, jaką odbył autor wraz ze swoim ojcem po Międzymorzu, kiedy „niespełna dziesięć lat dzieliło nas od upadku trzech cesarzy, którzy od Kongresu Wiedeńskiego panowali nad obszarami Środkowej i Wschodniej Europy.” Jednym z etapów tej podróży był Berdyczów. W nim Jerzy Stempowski, jako szesnastoletni chłopiec, staje się świadkiem wydarzeń, które z perspektywy późniejszego jego życia można było odbierać jako rodzaj objawionej prawdy.
Przed sklepem Szafnagla
Pierwsze z nich rozegrało się na ulicy Machnowieckiej – głównej arterii Berdyczowa. Na niej to znajdował się sklep Szafnagla, „do którego panowie szlachta z bliższych i dalszych okolic, zwłaszcza przed świętami i uroczystościami rodzinnymi, przyjeżdżali po pieprz, imbir, wanilię i inne towary kolonialne. Był to centralny punkt polskiego Berdyczowa.” Tam przeważnie zatrzymywały się karety, powozy, fajetony, wasągi, bryczki, szarabany i wozy drabiniaste. Nic więc dziwnego, że ulica rozbrzmiewała gwarem, że jej przestrzeń była po brzegi wypełniona słowami. O czym rozmawiano? „O imieninach u cioci Tekli, o chrzcinach u Kapruckich, o tym jak Szułdybułdowicz próbował kupić w Jarmolińcach czwórki koni, i co z tego wynikło”. Spraw wielkiej wagi, na miarę ojczyzny, Europy nie poruszano. I nie mogło być inaczej, bo świadomość historyczna bohaterów tego zdarzenia była w uśpieniu, a zainteresowanie tym, co działo się poza ich partykularzem, znikome. A przecież już prawie cała Europa trzymała rękę na dzwonku alarmowym. Już dawało się odczuć pierwsze powiewy niepokoju narodów, już czuć było proch w powietrzu.
Podobnie jest i dzisiaj. Stany Zjednoczone przewartościowują swoją politykę wobec Europy Środkowej, ale nic to. Rosja dąży do odbudowania swojej potęgi - polem doświadczalnym w tym względzie stały się Czeczenia, Gruzja, Kirgistan („najpierw zobaczymy jak nam pójdzie na wschodzie, potem weźmiemy się za zachód”), ale nic to. Ukraina z otwartymi ramionami biegnie ku otwartym ramionom Rosji, ale nic to. Zacieśnia się współpraca między Niemcami a Rosją z pominięciem Polski, ale nic to. Aleksander Łukaszenka gra nam ciągle na nosie, a sytuacja Polaków mieszkających na Białorusi pogarsza się, ale nic to. W tajemniczych okolicznościach rozbił się prezydencki samolot pod Smoleńskiem; Rosjanie najwyraźniej kłamią w sprawie katastrofy, ale nic to. Rośnie zadłużenie państwa, nawarstwiają się problemy gospodarcze, społeczne, ale nic to. Co jest najważniejsze? Czym żyje Polska? Ano tym, czym żyli ci, którzy spotykali się przed sklepem Szafnalgala. Przyglądając się „troskom” naszych polityków, „dociekliwości” dziennikarzy, wydaje się, że i dzisiaj nie ma u nas spraw ważniejszych od „przygód Szułdybułdowicza w Jarmolińcach”. Nic więc dziwnego, że cała Polska żyje dzisiaj Palikotem i zastanawia się, czy „wyrzucą go, czy nie wyrzucą”, choć przecież każdy przedszkolak wie, że „nie wyrzucą”, a nawet jeśli, to zrobią to tak, żeby został. Nasza mądrość narodowa zaczęła rozpinać się między tym, kogo lubi, a kogo nie lubi Doda i tym, kto zwycięży w kolejnym odcinku „Tańca z gwiazdami”. W tym stanie rozwoju jesteśmy utrzymywaniu od kilku lat (och, jak przeżywaliśmy historię pewnego laptopa, ileż to łez wyleliśmy z powodu krzywdy pewnego chirurga, jak bardzo przejmowaliśmy się podstępnym uwiedzeniem pewnej posłanki). I nie zanosi się na to, że cokolwiek w tym względzie się zmieni.
Czytanie „Kapitału”
Kolejne wydarzenie, przywołane przez Jerzego Stempowskiego w „Eseju berdyczowskim”, wiąże się z zachowaniem Żydów mieszkających w Berdyczowie. Niektórzy z nich spotykali się w domach nie w celu wspólnej modlitwy (większość z nich była chasydami), ale po to, żeby wspólnie czytać „Kapitał” Karola Marksa. Posiadacz „tego dzieła” czytał je głośnio i śpiewnie, zatrzymując się po każdym zdaniu (czynił to tak, jakby miał przed sobą „Księgę Psalmów”), a reszta słuchała go w zachwycie. W miarę lektury Marks stawał się coraz ciemniejszy, coraz bardziej trudny do zrozumienia, ale to nie zniechęcało ich wcale. Nie przeszkadzało im, że niewiele lub nic nie rozumieli z „wersetów” jednego z protoplastów komunizmu, bowiem czytali książkę sposobem wyznawców. Bohaterowie tego wydarzenia przyswajali „Kapitał” nie przez zrozumienie dokonujące się w kontekście tradycji i wiary judaistycznej, ale przez egzaltację, zachwyt dla tego, co inne, „nowoczesne, postępowe”.
Kiedy myślę o tym wydarzeniu, widzę, jak często to „czytanie” dokonuje się w naszej rzeczywistości. Wielu z nas staje po stronie tego czy owego polityka nie dlatego, że to osoba mądra, odpowiedzialna, że ma siłę i świetny plan rozwoju naszego państwa, nie dlatego że szanuje tradycję i jest jednocześnie gotowa kraj zmodernizować, ale dlatego że jest to ktoś „złotousty”, ktoś, kto umie „grać” i przyciąga innych swoją rzekomą naturalnością. Prawdziwa wartość polityka przestaje być kryterium miary. Staje się nim nasza egzaltacja. Może właśnie w niej tkwi tajemnica tego, że zamiera u nas dialog publiczny. Jest natomiast walka, której jedyny cel to zniszczenie „wroga politycznego.” Politycy, mając świadomość istnienia tego mechanizmu, starają się stale podsycać społeczne emocje, rozgrzewać je do czerwoności, by potem wykorzystać je w czasie „demokratycznych wyborów”. Co jakiś czas dochodzi więc u nas do politycznej „strzelanki”.
Rady „żołnierskie”
Ostatnią migawką z Berdyczowa, która pojawia się w „Eseju berdyczowskim”, jest wspomnienie epizodu rewolucji, o którym autor usłyszał z ust swojego brata. „Dokoła stacji kolejowej biwakowało kilkadziesiąt tysięcy zbuntowanych żołnierzy z różnych formacji, którzy, po zabiciu lub ucieczce oficerów, opuścili front i z bronią w ręku cofali się w głąb kraju.” Jako że brakowało taboru kolejowego, nie mogli przez jakiś czas opuścić miasteczka. Zaczęły się tworzyć rady żołnierskie, które głównie zajmował los aresztowanych w Berdyczowie żołnierzy carskich należących do dowództwa frontu południowego.
Pewnego dnia budynek, w którym trzymano aresztowanych generałów i którego bronili uczniowie szkół oficerskich, otoczył wielki tłum zrewoltowanych żołnierzy. „Co pewien czas tłum przybierał groźną postawę rycząc: „Dajtie nam ich w ruki.” Kadeci jednak nie ustąpili, choć byli znikomą mniejszością. Tłum, który mógł ich roznieść w jednej chwili, ani drgnął. Tylko krzyczał. I nie było nic w tym zaskakującego: zbuntowani żołnierze myśleli przede wszystkim o powrocie do domu; nikt z nich nie chciał ponieść ryzyka narażenia się na niebezpieczeństwo.
W tym obrazie odciska się też obraz części naszego społeczeństwa, która stała się bierna, niezdolna do czynu. Cokolwiek by w polityce ohydnego się działo, jakkolwiek obrażono by polityka, który zasługuje na szacunek, „tłum” będzie milczał. Jakkolwiek będzie się szargało tradycję narodową, ignorowało rację stanu, „tłum” nic nie powie, bo żyje się mu względnie dobrze, bo po skończonej pracy może wyjechać na działkę i tam przy piwie może pokrzyczeć „Dajtie nam ich w ruki.” Dowodem na to może być frekwencja podczas ostatnich wyborów prezydenckich czy chociażby dobre samopoczucie Janusza Palikota po jego wypowiedzi na temat odpowiedzialności prezydenta Lecha Kaczyńskiego za rozbicie się tupolewa pod Smoleńskiem. To samopoczucie nie byłoby takie, gdyby nie czuł (po)parcia ze strony wielu Polaków.
Czasami czytam, stare, pożółkłe teksty... i niekiedy mam wrażenie, że więcej mogę dowiedzieć się z nich o moim czasie niż z gazet pachnących świeżą farbą drukarską.
"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński
Moje fotografie
https://www.deviantart.com/arte22/gallery
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka