Już od kilku lat odbywa się u nas wielka impreza pod nazwą „Love Parade”. Z płaskiej platformy wyposażonej w mnóstwo tub propagandowych jej fani ogłaszają wszem i wobec nastanie Ery Wodnika. Wśród zgiełku, powszechnego rozbrykania wybrańców Bachusa i Artemidy rozbrzmiewa dobra nowina: „Oto nadszedł złoty wiek ludzkości”. Świat wkroczył w nową rzeczywistość – w życie bez zniewolenia kajdanami wiary, bez trujących oparów religii. Skończył się wreszcie czas polityki, czas ideologii. Nadchodzi era miłości i swobody. A zasadą istnienia staje się wezwanie: „Żyj i daj żyć innym”.
W triumfalnym uniesieniu ci, którzy obsiedli platformę, podają sobie z rąk do rąk uciętą głowę starego wieku i krzyczą radośnie – „Oto jest głowa zdrajcy miłości!”. W oślepiającym blasku fleszy i wśród terkotania kamer pokazują akt kapitulacji ich wrogów – podpisaną przez „oprawców postępu” konstytucję, którą wcześniej czy później trzeba będzie zlicytować w imię szczęścia społeczeństwa.
Okopy św. Trójcy zdobyte. Leonard – kapłan „nowej prawdy” ‑ w marynarce z butonierką i w koszuli w grubą kratę z dużym ostrym kołnierzykiem, wchodząc na ołtarz nowego kościoła odrodzonych serc, woła. „Dalej, dalej, córy i synowie rewolucji! Chodźcie do mnie! Na szczątkach spróchniałych wartości tradycji zbudujmy nowy, wspaniały świat!”. Leonard, animowany przez stojącego za nim brzuchatego reżysera, co lubi rozsiadać się jak basza, raz za razem, zachęca tłum do czynu. Głos Leonarda potężnieje, jego ryk wprawia w drżenie góry i doliny. Kapłan żąda ofiary z tych, którzy „mają ręce we krwi bratniej”. Każe wywieść z tłumu, „głupków”, którzy śmieją wątpić, których nie ogarnia euforia spowodowana pochodem miłości, którzy mają odwagę odwracać się plecami. I już słuchać gromkie skandowanie tłumu: „Na platformę z nimi! Na platformę! Niech wszyscy zobaczą, jacy śmieszni, jacy zaściankowi, jacy nienawistni. Niech wszyscy zobaczą ich prawdziwą twarz!”
A Pankracy, mianowany królem miłości, usadowiony na tronie stojącym na środku sceny w nieschodzącym z jego ust uśmiechu i w poczuciu wszechzadowolenia wszystkich pozdrawia, wszystkim błogosławi. A oni klękają i z rozkoszą oddają mu cześć, choć on z wszystkimi jest na „ty”. Powietrze jest gęste od jego słów: „Narodzie, oto jesteś świadkiem historycznej chwili. Już nikt nie będzie nękał cię poczuciem obowiązku wobec tradycji, wobec narodowych wartości. Już nikt nie będzie miał ci za złe, że nie znasz swojej historii, nikt nie wypomni ci, że jesteś jak lewita, a nie jak miłosierny Samarytanin. Będziesz mógł mówić, co ci ślina na język przyniesie. Będziesz mógł się uśmiechać, gdy cię oplują i mówić, że deszcz pada.” Pankracy jest pełen miłosierdzia. On jest gotowy każdemu wybaczyć. Jest gotowy każdemu dać jeszcze jedną szansę. On rozumie człowieka. Wie, jak człowiek może być słaby, więc chętnie go podtrzyma i podniesie, gdy człowiek się potknie.
Doprawdy trudno wytrzymać w tym tyglu niełączących się ze sobą ingrediencji, w tej mieszaninie trywialności, błazenady, kpiny, cynizmu, nędznej farsy, w tej dyktaturze panmiłości przeobrażającej się w panszyderstwo. Doprawdy trudno patrzeć na ten pochód kiczu życia, który tratuje wszystko, co staje na jego drodze. Kiedy przyglądam się tej rozwrzeczanej, pełnej pychy „Love Parade” pojawia się we mnie, jak przypływ morza, pytanie o przyszłość naszego Czasu. I na nowo powracają dwa obrazy.
Jeden to wspomnienie pewnego lipcowego dnia. Szedłem paryską ulicą. Było bardzo gorąco. Brodziłem w potopie lepkiego światła, w popiele hałasu. Ktoś mi ciągle zastępował drogę, ktoś mnie potrącał. Strumienie pędzących ludzi to wpadały na siebie, to przeskakiwały jedne przez drugie. Zapragnąłem ciszy, spokoju. Chciałem odłączyć się od tej strugi życia. Wszedłem do katedry Notre-Dame. Usiadłem w ławce w głównej nawie. Po chwili wzrok przyzwyczaił się do mroku wypełniającego wnętrze katedry. I zobaczyłem, że przy jednym z bocznych ołtarzy stoi ksiądz – staruteńki, z bieluśkimi włosami na głowie, drżący, jakby ledwo utrzymywał się już na nogach. Ciemność, która go obejmowała, rozpraszała mała lampka z ledwo pełgającym płomieniem. Stało przy nim trochę ludzi. Modlili się. A gdzieś między nimi a mną przepływał tłum turystów – istna wieża Babel. Przekrzykiwali się nawzajem w komentowaniu bogactwa i piękna kościoła, jakby byli w muzeum. Jakaś kobieta, wskazując na konfesjonał, spytała towarzyszącego jej mężczyznę: „Co to jest?” Odpowiedział. Roześmiali się głośno.
Księdza i będących przy nim kilku wiernych nikt nie widział. Ludzie przechodzili obok nich mimo. Niektórzy zatrzymywali się, ale tylko po to, by stanąć tyłem do nich i z emfazą dzielić się swoimi wrażeniami związanymi z mową gotyku.
I Drugi obraz ‑ utkwiony w liryku Cypriana Norwida „Bema pamięci żałobny rapsod”. W chwilach zwątpienia wydobywałem go jak wydobywa się kamień szlachetny. W wierszu tym Ludzkość, osierocona przez swojego bohatera, którego „miecz wawrzynem zielony i gromnic płakaniem dziś polan”, zdaje się zmierzać ku czarnym czeluściom („Wchodzą w wąwóz i toną...”). Wydaje się, że pozbawiona duchowego przewodnika nie będzie w stanie przeskoczyć „grobu”. Ale nie – „Chorał ucichł był nagle i znów jak fala wyplusnął...”.
Opuszczony miecz na nowo zostaje podjęty, rumak na nowo ma swojego jeźdźca. Pochód przekracza granicę „śmierci” i znowu zaczyna kroczyć. Zrodzona z życia zmarłego rycerza „Legenda” ożywa w duszy nowego przewodnika Ludzkości.
Tłum potężnieje. „Love Parade” jak wąż przeciska się przez ulice Miasta. A ja stoję przed tymi dwoma obrazami i pytam się o nasz Czas. A każdy z tych obrazów jest źródłem mojej wiary i niewiary.
"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński
Moje fotografie
https://www.deviantart.com/arte22/gallery
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka