Artur Lewczuk Artur Lewczuk
112
BLOG

Polityka "Dębu"

Artur Lewczuk Artur Lewczuk Polityka Obserwuj notkę 16

W pierwszym swoim spocie związanym z wyborami prezydenckimi Jarosław Kaczyński mówi o „niemym świadku naszych dziejów”, o dębie „Bartku”, symbolu tradycji narodowej, który powinniśmy pielęgnować. Ten fragment filmu wyborczego Jarosława Kaczyńskiego przypomina opis lasu, jaki możemy znaleźć w „Panu Tadeuszu” Adama Mickiewicza. W panatadeuszowym borze, w jego ciszy, gdzie srebrzy się mech siwobrody, gdzie rosną matrony topole, gdzie są sędziwe buki i jest mchami brodaty dąb, można doświadczyć „dumań” niosących ukojenie. W jego cieśni zawarta jest cisza, harmonia świata i siła potrzebna dla wzrostu ludzkiej duszy.

Ten las to swoisty mikrokosmos, w którym odzwierciedla się świat ludzkich spraw. Myśl zawarta w filmie wyborczym Jarosława Kaczyńskiego jest wezwaniem do powrotu do tego lasu, do lasu „polskich drzew”, z którego się wywodzimy. Jest ona jednocześnie namową do sadzenia nowych „dębów”. Tradycja zatem, w intencji Jarosława Kaczyńskiego, nie może być czymś zastygłym w swoim kształcie – ona powinna być wciąż na nowo tworzona, wzbogacana naszym wysiłkiem w oparciu o to, co już na nią się składa, w oparciu o las narodowej kultury. 

Nie chcę wdawać się w rozważania związane z wyborczym aspektem spotu Jarosława Kaczyńskiego, piszę o nim dlatego, że zawiera on mądrą koncepcję istnienia, godną uwagi ideę, którą, w moim przekonaniu, powinniśmy się kierować. Można ją nazwać „polityka dębu” albo „polityką narodowego arboretum”.

Symboliczny jej kształt znaleźć możemy w opowiadaniu Jeana Giono „Człowiek, który sadził drzewa”. Autor mówi w nim o swojej podróży, którą odbył czterdzieści lat wcześniej do regionu Prowansji, który, zdawało się, był zapomniany przez Boga i ludzi. Było to miejsce pustynne. To jałowa ziemia, na której nie rosło nic, prócz dzikiej lawendy. I trudno się było temu dziwić, bo rzeki tu wyschły, wody prawie nigdzie nie było. Kraina, o której pisze w swoim utworze Jean Giono, przedstawiała opłakany wygląd. Znajdujące się w niej nieliczne ludzkie domy ściśnięte razem, przypominały gniazda os. Mieszkający w niej ludzie nieustannie "wiedli samolubne spory ze wszystkimi, bezsensowne sprzeczki przekraczające granice rozsądku." Gdzie się nie ruszyć, wszędzie można było dostrzec ślady toczącej się tu walki – od chęci sprzedania szybciej niż inni swoich towarów po miejsce w kościelnej ławce. Tu i ówdzie można było natrafić na zniszczone kapliczki, przewrócone dzwonnice. 

W czasie swojej wędrówki przez to miejsce, które, jak może się wydawać, w planach Boga nie było stworzone dla człowieka, autor spotkał żyjącego samotnie mężczyznę. Miał on pięćdziesiąt pięć lat, był pasterzem. Nazywał się Elzeard Bouffier. W wolnych chwilach zajmował się wysiewaniem dębów. Wysypywał na stół żołędzie. Przebierał je i kiedy uzbierał kupkę dobrych nasion, zabierał je i szedł je sadzić. Czynił to każdego dnia przez wiele lat. W ten sposób zasadził setki tysięcy drzew. Wiele z posianych żołędzi zmarniało, rozpadło się w ziemi, zanim zdołały wydać z siebie jakikolwiek listek, ale wiele z nich zdołało przebić się przez twardą, zbitą ziemię i zmieniło się w wielkie drzewa, których wiatr już nie mógł złamać. Elzeard Bouffier swoim trudem przeistaczania pustyni w las dał dowód, że człowiek może niekiedy dorównać Bogu, gdy „sadzi dęby”, gdy nie zajmuje się niszczeniem. 

Mijały lata, lasu przybywało. Pojawiły się strumienie, zaczęli napływać także do tego miejsca nowi ludzie. Kraina, o której pisze w swoim opowiadaniu Jean Giono, na nowo upodobniła się do dawnych, prastarych galijskich wiosek, których kiedyś tu było bardzo dużo, a które z czasem znikły i zmarniały, bo ludzie zamiast sadzić „dęby”, tylko je wycinali; okradali las ze wszystkiego, co miał, nie dbając o niego. I nawet wiatr, który był wcześniej zapiekły, zajadły, który niszczył tu wszystko, co stało na jego drodze, teraz pomagał ludziom, rozsiewając nasiona drzew. Pojawiły się więc i wierzby, krzaki, łąki, kwiaty i chęć do życia. Ale niech nikt nie myśli, że pustynia północnej Prowansji szybko przeobraziła się w przyjazną człowiekowi i piękną ziemię. Zmiany następowały powoli, tak wolno, że były prawie niezauważalne dla tych, którzy tu zawsze mieszkali. Zostały okupione ciężką pracą; czasami, aby zapewnić zwycięstwo, trzeba było najpierw pokonać rozpacz, która tu co jakiś czas przychodziła.

Elzeard Bouffier nawet wtedy, kiedy las był już ogromny i wydawało się, że bezpieczny nie zaprzestał sadzenia „dębów”. Dzięki swojemu uporowi, mierzeniu się z przeciwnościami losu, codziennej pracy, pokojowi ducha, dobremu sercu, wielkiej wierze, dzięki swej systematyczności i swojej obowiązkowości ożywił pustkowie. Wypełniło się ono głosami, nawoływaniami ludzi, jego suche powietrze stało się orzeźwiające i pełne niezwykłych zxapachów. O las zaczęły opierać się pola uprawne, a nowe domy "okalały ogródki, w których w dobrym sąsiedztwie żyły warzywa i kwiaty, kapusta i krzewy róż, pory i lwie paszcze, selery i zawilce. "

Dzisiaj, kiedy patrzę na moją ojczyznę, na jej las, widzę drwali, którzy przyszli wycinać rosnące w nim drzewa. Śmieją się głośno, prostacko, kpią ze wszystkiego. Wygrażają innym swoimi siekierami. Zadufani w sobie, dumni ze swoich bicepsów palą ogniska w lesie i śpiewają przy nich rubaszne pieśni. Kiedy tak na nich patrzę uśmiecham się. Kładę płótno na stole, rozwijam je i widzę w nim błyszczące żołędzie.

"Pisz piórem, kochany Francesco. Słowa pisane mieczem nie są trwałe. Pióro i zeszyt to prawdziwe fundamenty prawdziwego mocarstwa." Bolesław Miciński Moje fotografie https://www.deviantart.com/arte22/gallery

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (16)

Inne tematy w dziale Polityka