letni letni
460
BLOG

Czy nauczyciele muszą przygotowywać swoje lekcje na nowo?

letni letni Edukacja Obserwuj temat Obserwuj notkę 10

Od kiedy jest internet nie trzeba niczego „wiedzieć”.
Gumball (odcinek „Dieta”)

* * *

Gdy chodziłem do liceum miałem okazję zajrzeć do grubego brulionu jednej z nauczycielek, zawierającego konspekty przeprowadzanych lekcji. Konspekty zostały zapisane pewnie w pierwszych latach jej pracy. Wiadomo – w pierwszym roku krew, pot i łzy; w drugim konieczne poprawki wynikające z zeszłorocznego rozpoznania bojem; w trzecim czas na uzupełnienie i skompletowanie przetestowanych już planów lekcji; w czwartym ostatni rocznik pamiętający cię jako niepewnego debiutanta wychodzi ze szkoły. Czyli jeśli nie odpuściłeś sobie tych czterech lat, kolejne nie powinny stanowić już problemu.

Dziś podejście, polegające na „odcinaniu kuponów” od zgromadzonego kapitału, jest niezwykle trudne. Chyba że ktoś nie jest nauczycielem, a jedynie symuluje pracę nauczyciela, co zdaje się jest coraz mniej możliwe. Nie minęło jeszcze 20 lat XXI wieku, a w tym czasie edukacja przeżyła dwie rewolucje, których mogła nawet nie zauważyć.

Pierwsza, to włączenie przez uczniów do procesu nauczania internetowych gotowców, Wikipedii i komunikatorów – były to głównie klony ICQ: GG i tlen. Wtedy to zadawanie zadań domowych praktycznie przestało mieć sens. Na przykład – „Napisz notatkę o bitwie pod Grunwaldem”. W czasach przedinternetowych uczeń musiał: przypomnieć sobie co słyszał na lekcji, przeczytać odpowiedni fragment podręcznika, a może nawet pójść do biblioteki. Nakład pracy nie był mały, ale dzięki temu oprócz kilku faktów i daty, uczeń wzbogacał się również o parę innych rzeczy. Zdaje się nawet ważniejszych od piasku informacyjnego, który i tak z głowy będzie się wysypywał. Ale od pierwszych lat XXI w. ciężka praca nie była już konieczna. Wystarczyło że uczeń siedział przed komputerem i na GG otrzymał od kolegi wiadomość „Bitwa pod Grunwaldem, opracowanie: http://dlaucznia.pl/bitwapodgrunwaldem.html”, a dla tych ambitniejszych link do Wikipedii. Formalny cel – zrobić notatkę – też został osiągnięty.

Druga rewolucja to wprowadzenie do obiegu smartfonów i tabletów. Wiedza dostępna nie w bibliotece, podręczniku czy domowym komputerze. Informacja dostępna jest tu i teraz. Czyli zawsze i wszędzie. Z punktu widzenia ucznia to informacja nieograniczona. Żaden nauczyciel biologii czy historii nie może znać tych wszystkich szczegółów, o które uczeń może zapytać po pobieżnym przejrzeniu zasobów wyszukanych na przerwie przez Google. Można się nawet spytać: Po co wtedy ten nauczyciel, skoro uczeń w każdej chwili może go „zagiąć”.

Zanim użyjemy typowych chwytów obronnych w rodzaju „Żeby uczeń znalazł w internecie informacje o bitwie pod Grunwaldem, najpierw musi wiedzieć, że taka bitwa była”, spójrzmy gdzie tkwi problem. Wśród wielu celów, w „tradycyjnej” szkole te polegające na zdobywaniu informacji są najłatwiej formułowane. Ale „przy okazji”, oprócz towarzyszącej im pamięciówki, była szansa na głębsze zrozumienie tematu i realizację innych, być może nawet ważniejszych celów. Bo po coś w końcu, takie a nie inne, zagadnienia wpisane były do podstawy programowej. Teraz jednak cel postaci „Uczeń zapoznał sie z …” w sposób niemalże automatyczny osiągany jest przez samo posiadanie smartfona.

To co napisałem powyżej to nic odkrywczego i znani mi nauczyciele o tym doskonale wiedzą. Od kilkunastu lat zdają się nic o tym nie wiedzieć autorzy podstawy programowej – ale nie kruszyłbym kopii, że muszą to wiedzieć. Ważniejsza jest odpowiedź, co nauczyciele mają z tą wiedzą zrobić. „Z nasłuchu” wiem o dwóch (chyba uzupełniających się wzajemnie) drogach wyjścia z „kryzysu”.

Po pierwsze można zbratać się z „wrogiem” i na lekcji używać urządzeń elektronicznych. To się nazywa TIK (technologie informacyjno-komunikacyjne) i zdaje się jest jednym z mocno rozwijających się trendów w oświacie.

Druga, chyba trudniejsza droga, to powrót do „prac ręcznych”. Uczniowie – być może nawet w oparciu o film na YouTube – mają własnoręcznie wyprodukować coś fizycznego. Plakat, urządzenie, preparat, album. Mają własnymi rękami skleić, zbudować, napisać i namalować. Całkiem podobną strategią będzie przygotowanie krótkiej dramy: scenki z lektury, zdarzenia historycznego czy dialogu prezentującego racje i argumenty.

Takie zajęcia przywracają bezpośredni sens przebywania uczniów w klasie lekcyjnej. Są jednak kosztowne, a nawet ryzykowne. Bo: wszelkie artefakty planowane do zrobienia na lekcji, nauczyciel musi najpierw sam zrobić sobie w domu, żeby być pewnym, że się udadzą. Bo: są czasochłonne, a podstawa programowa nie schudła. Bo: w końcu trzeba sprawdzić – i „wyklepanie formułki” nie wystarczy – czy ułatwiły uczniom zdobycie wiedzy i umiejętności (a jeśli nie, to trzeba szukać i przygotowywać się od nowa). Bo w końcu: często robi się takie rzeczy w grupie, a techniki pracy grupowej nie są chyba do końca doprecyzowane.

Notka nie epatuje terminologią związaną z teorią nauczania, ale stara się pokazać, że świat się zmienia i szkoła musi nadążyć. Książek „Scenariusze warsztatów na lekcjach …” jak na lekarstwo. Zostaje praca od podstaw.

letni
O mnie letni

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (10)

Inne tematy w dziale Społeczeństwo