letni letni
218
BLOG

Wolność wypowiedzi a stary Internet

letni letni Internet Obserwuj temat Obserwuj notkę 15
W czasach PRL niemożność zaprezentowania własnych poglądów wydawała nam się dotkliwym ograniczeniem. Wiadomo – cenzura. Wytworzyły się więc rozmaite, czasami bardzo sprytne, kanały wymiany informacji. A to drugi obieg, a to szeptana propaganda – jakoś dawały sobie radę. Dziś bez problemu możemy wykrzyczeć światu prawie wszystko. Ale co z tego, gdy do nikogo to nie trafi?

Poniżej pierwsza z kilku planowanych w miarę humorystycznych notek o starym Internecie.

Wiele osób powiedziałoby: ten prawdziwy Internet. O czym mowa? O bycie, które pojawił się w naszym życiu gdzieś pod koniec lat 90-tych i istniał gdzieś do 2005 roku. Plus minus 2 lata. Zależy jakie składowe Internetu będziemy mieć na myśli. W szczegółach opisał go Snowden w autobiografii „Pamięć nieulotna”. Do dziś jego postać, (wciąż chyba?) rosyjskiego rezydenta, budzi kontrowersje. Z jednej strony jego ojczyzna nazywa go zdrajcą, z drugiej specjaliści od cyberbezpieczeństwa przekonują, że bez niego do dziś bylibyśmy masowo podglądani. Zostawmy jednak donosiciela/sygnalistę (niepotrzebne skreślić) – opis starego Internetu jest bodaj najlepszym fragmentem „Pamięci”. Kto czytał ten wie. Postaram się skrótowo opisać czym był stary Internet z innej perspektywy.

Na samym wierzchu widać było setki stron WWW. Każdy mógł zrobić sobie taką stronę. Nauka języka HTML nie była wcale trudna. Wystarczyło nieco samozaparcia i można było wykonać stronę na ulubiony temat. Napisać i opublikować. Gdzie? Być może pierwszy był Polbox – firma pozwalająca udostępnić nasze wypociny światu. Wkrótce pojawiły się kolejne: Republika.pl, WebPark i kilka innych. Zresztą wkrótce umiejętności techniczne przestały odgrywać istotną rolę, bo modne stały się platformy blogowe: serwisy umożliwiające pisanie internetowego pamiętnika czyli bloga. W praktyce różnica pomiędzy blogiem a osobistą stroną WWW nie była duża.

Ta właściwa, wartościowa część Internetu była mniej efektowna od kolorowych i nasączonych obrazkami stron WWW. Były nią mianowicie tzw. grupy dyskusyjne zwane też usenetem. To tam dyskutowano sobie na temat zgodny z nazwą grupy. Czyli podłączając się do grupy pl.comp.lang.pascal, można było liczyć na poradę w sprawie pisanego przez siebie programu w pascalu. Grup było kilkadziesiąt i w każdej panowały inne zwyczaje. Były takie, w których wymagano przedstawienia się imieniem i nazwiskiem (pl.comp.text.tex); istniały jednak i takie, w których podobne postępowanie było bardzo nierozsądne (pl.comp.os.ms-windows.winnt). Podobnie wyglądał  wymagany poziom kultury osobistej. Jakie by one nie były – fajnie czytało się prowadzone tam dyskusje, tym bardziej, że stanowiły potężne źródło wiedzy.

Jednej rzeczy w pierwszym Internecie nie znajdziemy – chodzi o pieniądze. Dlatego też, wbrew temu co można dziś tu i ówdzie przeczytać, cyberprzestrzeń była pod względem finansowym bezpieczna: utrata pieniędzy była w niej bardzo mało prawdopodobna. To szerszy problem, bo nawet zgubienie dowodu osobistego w tamtych czasach, skutkowało jedynie koniecznością wyrobienia sobie nowego, a nie na przykład spłacaniem do końca życia wyłudzonych na swoje nazwisko kredytów.

A jak Internet wygląda dziś? Jest przesiąknięty pieniędzmi. Również naszymi osobistymi. Dlatego to dziś jedno z najgroźniejszych środowisk z jakimi mamy do czynienia. Nie ma w tym stwierdzeniu wiele przesady: Musimy na przykład oceniać, czy otrzymana wiadomość (mejl, SMS) rzeczywiście pochodzi z banku, zakładu energetycznego, od krewnego czy przełożonego. Bo jak na jej podstawie wyślemy pieniądze, to możemy mieć pretensje tylko do siebie. Pominę ten wątek, sugerując jedynie, że to efekt uboczny uzależnienia się wielu firm od Internetu.

Ponieważ w notce skupiam się na osobistej, prywatnej działalności w Internecie, pora napisać, jak wygląda ona w jego współczesnej wersji. Zarówno prezentacja, jak i wymiana poglądów odbywa się w specjalizowanych, globalnych narzędziach: FB, X, Instagram i jeszcze parę innych. To duże przedsięwzięcia biznesowe, które po wyeliminowaniu konkurencyjnych rozwiązań (usenet, prywatne strony WWW, fora dyskusyjne, blogi, fotoblogi) mają monopol. OK, jak komuś źle z formalną definicją monopolu, to lepiej będzie użyć pojęcia oligopolu. Korzystając z którejś z tych platform, możemy napisać co myślimy, albo podyskutować o czymś, co nas akurat interesuje. A ponieważ tworzonych w ten sposób treści jest baaardzo dużo, to środowisko samo dokonuje wyboru, co nam pokazać. Oznacza to też, że samo wybiera, kogo poinformować o naszej aktywności. Z tego punktu widzenia jesteśmy dostarczycielami treści, co więcej nie mamy kontroli co się z ową treścią stanie, gdy już ją wprowadzimy. To taka osobliwa postać prywatyzacji zasobów. Dane wytworzone przez (dosłownie) miliardy ludzi są materiałem służącym do zarabiania pieniędzy przez kilkunastu, kilkudziesięciu właścicieli wielkich platform internetowych. Przeczytałem to zdanie i zdałem sobie sprawę, że brzmi bardzo… „komunistycznie”. Ale to znak czasów – skoro, wydawałoby się przebrzmiałe sposoby wypowiedzi zaczynają pasować do dzisiejszego stanu świata, znak, że coś złego się z nim dzieje.

* * *

Załóżmy jednak, że nie przejmujemy się cybernetycznym kołchozem FB, X czy Instagrama i chcemy się od niego uniezależnić. Jest jeszcze kilka miejsc, gdzie możemy założyć sobie bloga czy stronę WWW. Tworzymy więc swoją stronę – dla ustalenia uwagi przyjmijmy, że chodzi o serwis przestawiający ładne kotki. Bardzo szybko zdamy sobie sprawę, że na naszą stronę nikt nie wchodzi. Bo skąd inni mieliby wiedzieć, że właśnie udostępniliśmy coś ciekawego?

Po pierwsze z wyszukiwarki. Ale to Google (mają przerażająco przeważający udział w rynku) decydują czy w ogóle cię wpisać do swoich baz, a nawet jak cię wpiszą, to wcale nie będą chciały o twojej stronie informować żądnych wiedzy internautów.

Po drugie możesz ogłosić światu o swym dziele w tzw. social mediach (wolę nazwę „media cyfrowych monopolistów”). Ale decyzja, komu pokazać twoją samochwałkę, jest zupełnie od ciebie niezależna. Co więcej, jak za dużo ludzi się o niej dowie, to platforma „obetnie zasięgi” czyli ograniczy rozprzestrzenianie się tej informacji, bo przecież nie ma z tego żadnych zysków.

Jedyne co ci pozostaje, to wykupić reklamę. Ale przecież nie o to chodzi, żeby opłacać reklamę darmowego serwisu, który nie przynosi ci dochodów, a stanowi jedynie realizację osobistej potrzeby podzielenia się twoją pasją związaną z ładnymi kotkami.

No dobrze, powiecie, a jak to było za starego Internetu? Otóż, jak napisałem, działały wtedy grupy dyskusyjne. Każdy post był dostępny dla każdego użytkownika usenetu. Usenet stanowił sieć serwerów, które przesyłały między sobą informacje – dlatego podłączając się do jednego z serwerów, miało się całą treść istniejących dialogów. Nawet jeśli na jednym serwerze, jakiś zarządzający zdecydował się na ograniczenia, to nie miało to wpływu na innych. Czyli – jeśli ktoś wtedy pochwalił się swoją stronę na grupie pl.rec.zwierzaki.koty, to informacja ta mogła trafić do każdej osoby, która na pl.rec.zwierzaki.koty zaglądała. Czyli do grupy docelowej! Istniała również grupa pl.comp.www.nowe-strony przeznaczona do takich przypadków.

* * *

W czasach PRL niemożność zaprezentowania własnych poglądów wydawała nam się dotkliwym ograniczeniem. Wiadomo – cenzura. Wytworzyły się więc rozmaite, czasami bardzo sprytne, kanały wymiany informacji. A to drugi obieg, a to szeptana propaganda – jakoś dawały sobie radę. Dziś bez problemu możemy wykrzyczeć światu prawie wszystko. Ale co z tego, gdy do nikogo to nie trafi? Już kiedyś pisałem, że cenzura w Internecie istnieje. Nie taka dosłowna, ale nawet bardziej skuteczna od tradycyjnej.

I w ten pokrętny sposób, na przykładzie zupełnie nieistotnej strony o miłych kotkach, doszedłem do dość poważnego problemu zatkania kanałów wymiany informacji.

letni
O mnie letni

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (15)

Inne tematy w dziale Technologie