W środę Dzień Nauczyciela zwany oficjalnie Dniem Edukacji Narodowej. W ramach celebracji tego święta, kilka refleksji, bo czasy ciekawe. I nawet nie wiadomo która klątwa: „bodajbyś cudze dzieci uczył” czy „bodajbyś żył w ciekawych czasach”, jest bardziej na miejscu.
Po sześciu miesiącach życia pozaszkolnego dzieci wróciły do budynków szkół. I to są już inne dzieci, niż te zapamiętane przez nauczycieli. Nie wiem czy to „wina” pojawienia się roczników gimnazjalnych w podstawówkach, czy wpływ kilkumiesięcznego braku kontaktu z żywymi kolegami i nauczycielami. W każdym razie ewidentnie wzrósł poziom agresji, braku akceptacji – życie szkolne stało się ciężkie. Zresztą przyczyna może być jeszcze inna: ileś dzieci zostało pozbawionych opieki specjalistów – logopedów, neurologów czy psychiatrów – bo tzw. pomoc zdalna jest iluzoryczna, gdy trzeba stwierdzić, czemu młody człowiek bełkoce. Ale zawsze pozostaje psycholog szkolny – ten nie może się wykręcić i musi się spotkać oko w oko z dzieciakiem i jego rodzicem. Szkolni specjaliści muszą wystarczyć za wszystkich innych.
Skoro o pomocy nauczycielskiej mowa. Nauczyciele stali się nieformalnie znawcami chorób wszelakich. No bo zasmarkane dzieciaki w szkole to norma, więc belfer często musi ocenić czy to zwykły katar, czy może już jeden z objawów zakażenia koronawirusem. Ze względu na charakter chorób wirusowych, musi znać się na wszelkich objawach: Jaś ma biegunkę, Małgosia rzyga, Kubuś kaszle – co z nimi robić? W tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję: Rozmawiałem niedawno z ratownikiem medycznym. Pokazywał mi swoje zdjęcie w kombinezonie, który ma zapewniać wirusową bezkarność. Zapytałem „Skąd wiadomo, że trzeba taki założyć?” Otóż zanim ratownicy pojawią się u chorego, przeprowadzany jest wywiad, dzięki któremu na bieżąco szacuje się poziom ryzyka. Szkoda, że podobnej procedury nie przygotowano dla szkół, bo matematyk tak sam z siebie może jednak nie ogarnąć niuansów zakażeń wirusowych.
Wracając do dygresji – mimo wywiadu, specjalnych strojów, i tak ekipa mojego kolegi się zaraziła. Na szczęście nie cała. Kilka osób. Dwie zachorowały. Choroba miała u nich ciężki przebieg. Niestety zostały powikłania – obaj ratownicy po przejściu niewielkiego kawałka drogi dostają zadyszki. Według słów kolegi są za zdrowi by dostać rentę i zbyt chorzy by pracować. Akurat jeśli chodzi o nauczycieli, to 1/4 jest w grupie ryzyka tylko z powodu wieku. Dodajmy do tego choroby serca, astmy itp. Tak, tego ryzyka nie unikniemy – „praw fizyki pan nie zmienisz” – chciało by się powiedzieć „PESELU pan nie cofniesz”. W końcu to nie tylko nauczyciele ryzykują życiem: górnicy zjeżdżają pod ziemię, kierowcy mogą zginąć w wypadkach samochodowych, lekarz się może zarazić, policjant zginąć na interwencji u krewkiego podejrzanego itd. Ale każde narażenie życia należy jakoś wynagrodzić. Na przykład poprzez wprowadzenie ubezpieczenia od skutków choroby. Wysyłamy cię, nauczycielu do opieki nad naszymi dziećmi. Dzięki temu my możemy iść do pracy i zarobić na życie. Ale jak zarazisz się od któregoś dziecka i potem będziesz dostawać zadyszki na już trzecim stopniu schodów, to masz zapewnioną rentę „wyrównawczą” żebyś nie sczezł, jak przejdziesz na pół etatu. Ale na taki pomysł nikt nie wpadł.
Przy okazji: coraz bardziej się okazuje, że funkcja opiekuńcza i socjalizacyjna szkoły jest ważna. Może nawet ważniejsza od samego zdobywania wiedzy. Tak, wszyscy wiedzą, że szkoły są rozsadnikiem wirusa, ale pozostawienie dzieci w domu, to zablokowanie potężnej części siły roboczej wypracowującej PKB. A skoro tak, to dzieci muszą iść do szkoły. Wrócimy do Teamsa, jak będzie źle. W każdym razie 5 tysięcy zarażeń dziennie, to jeszcze nie jest źle. Przy okazji: do zdalnego nauczania nikt się nie pali, bo oprócz jednej zalety braku ryzyka zakażeń, panuje ogólne przeświadczenie , że miało kupę wad.
Słyszałem już sprzeczne informacje na temat udziału szkoły w „osiągnięciu” rekordowych 5 tysięcy. Wielu nauczycieli nie ma wątpliwości, że to właśnie „dzięki” nieskrępowanemu kontaktowi dzieci w czasie przerw, pandemia ma dobre warunki do rozwoju. Z drugiej strony są zarazkolodzy, którzy twierdzili, że dzieci zasadniczo nie chorują na covid, a jeśli ktoś nie choruje, to bardzo słabo zaraża. Jak się ma to badań, które mówią o tym, że pomimo braku objawów, zarażone dzieci mają kilkakrotnie większe „stężenie” wirusów od dorosłych? W sumie przedwakacyjne doświadczenia ze żłobków i przedszkoli pozwalały na ostrożny optymizm, choć szkoła podstawowa mocno różni się od żłobka.
W przeciągu ostatniej doby w mediach pojawiły się dwie informacje o śmierci nauczycieli z powodu covida, co nie nastraja pozytywnie do świętowania w środę.
* * *
Podsumowując – znów działa najważniejsze prawo zarządzania polską oświatą: „czego by MEN nie wymyślił, to nauczyciele jakoś sobie poradzą”. Tak było, kiedy sześciolatki wkraczały do szkół; tak było, kiedy likwidowano gimnazja; tak było, gdy w trybie natychmiastowym przechodzono na nauczanie zdalne. Nie wiem czy istnieje jakiś inna branża, która pozwala sobie na gruntowną zmianę charakteru pracy, bez przeprowadzenia szkoleń załogi.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo