Leszek Budrewicz Leszek Budrewicz
551
BLOG

ANTY-DUTKIEWICZ – KILKA Z SETEK ANTY-PRZYCZYN

Leszek Budrewicz Leszek Budrewicz Polityka Obserwuj notkę 6
Leszek Budrewicz Piotr Matejczyk ANTY-DUTKIEWICZ – KILKA Z SETEK ANTY-PRZYCZYN PROLOG Prezydent, któremu nie jesteśmy potrzebni Kiedy prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz postanowił nim zostać, było już wiadomo, że decydować o jego wyborze będzie ogół mieszkańców. Po raz pierwszy. Stała za tym idea odpolitycznienia urzędu, co wychodziło naprzeciw oczekiwaniom wielu wyborców. Dutkiewicz uczynił z tego bezpośredniego wyboru oręż swojej kampanii w 2002 roku. To – choć nie jedynie – przyczyniło się do tego, że wygrał. Następnie jednym z pierwszych posunięć nowego prezydenta było zniesienie godzin przyjęć mieszkańców. O ile Bogdan Zdrojewski będąc prezydentem potrafił przyjmować mieszkańców niewielkimi grupami nawet codziennie i czytać osobiście wszystkie listy, jakie przychodziły na jego adres, nowy „bezpośredni” prezydent w dość bezpośredni sposób dał do zrozumienia, że „nie jest od tego” ( niektórzy dziennikarze zanotowali wtedy, że powiedział to wprost). Przez całe lata godziny przyjęć obywateli, na przykład raz w miesiącu, mieli w swoim kalendarzu rządzący całymi państwami, na pewno większymi i ludniejszymi, niż Wrocław jest miastem, jak choćby Finlandii. Tymczasem dumny z wyboru i wyraźnie usatysfakcjonowany wygraną nowy prezydent doprowadził do sytuacji, w której raz w roku jest dzień, kiedy można przyjść do urzędu, zobaczyć jego gabinet i fotel a nawet – jak podają czasem media – spotkać się z nim. Raz stało się to przedmiotem dowcipów, bo dzień tych „odwiedzin” przypadł na 22 czerwca, rocznicę (choć nie tylko tę) ataku Niemiec na Rosję Sowiecką w 1941 roku. Jeden z nas w czasie od 2002 do dziś dwa razy zwracał się do prezydenta z prośbą o spotkanie w urzędzie, raz mu odpisano. Prezydent jednak przez 12 lat nie znalazł chwili na rozmowę, która nie miała w zamiarze prywatnego charakteru. Za drugim razem – a było to już kilka lat temu - zapewniono dwukrotnie, że prezydent jest gotów do rozmowy, ale w późniejszym terminie. Na taki termin czeka się do końca świata lub przynajmniej kadencji. Stały patent: to nie ja, „łapaj złodzieja” Jest grudzień 2007. Prezydent Rafał Dutkiewicz – jak podają media – zgłasza do prokuratury stratę. Przytomnie. Strata na giełdzie wynosiła 1 milion 380 tysięcy złotych, które w celu spekulacyjnym wyprowadzono z Agencji Rozwoju Aglomeracji Miejskiej. Jej udziałowcem – obok okołowrocławskich gmin – było samo miasto. A na czele spółki stał jeden z zaufanych prezydenta, wcześniej członek miejskiej finansowej "brygady tygrysa". I do spółki „wysłało go” wcześniej miasto. Miał prawo dysponować sumami do 1 miliona złotych, zresztą były momenty, kiedy ARAM nie miała w ogóle więcej pieniędzy. Sytuacja się nieco zmieniła dzięki Kredyt Bankowi, ale tym zajmiemy się kiedy indziej, bo to też ciekawa historia. Sam szef zarządu ARAM, mimo że jest dość dobrym menedżerem, nie trafił: zainwestował miejskie pieniądze, do których wyprowadzenia na giełdę nie miał prawa w okresie letniej bessy. I efekt finansowy przypominał wylanie wody w piach. Prezydent Dutkiewicz „rzucił się” wtedy z pismem do prokuratury, szefa ARAM „zdjęto” wraz z całym zarządem. Ale nikt nawet nie usiłował zaprzeczać, że sam prezydent i co najmniej jedna osoba z rady nadzorczej to bliscy znajomi tak służbowo, jak prywatnie „wykoszonego” właśnie szefa. W tym też czasie „ludzie z Ratusza”, być może słusznie, podkreślali, że „ale o co chodzi” – gdyby nie było bessy, tylko hossa, to nikt by się nie czepiał... Nie była to pierwsza, ale – jak się zaraz przekonamy – nie ostatnia sytuacja, w której zaufani prezydenta popełniają nieprawidłowość, robią przekręt czy wręcz łamią prawo, ale samego prezydenta w sprawie nie ma. Jeśli zawiązanie ARAM władze miasta określały jako środek służący do przegonienia Hanoweru i Strasburga - to trzeba zapytać: w jakiej dziedzinie? Standardy bowiem panujące tam są inne... Nie tylko dotyczy to sytuacji, w której członkini Komisji Europejskiej zatrudniła poza kompetencjami swojego dentystę i zarazem kochanka – tych, kiedy wina jest oczywista. Dotyczy to także sytuacji, gdy kanclerz Niemiec Willy Brandt miał sekretarza, który – jak się okazało - był agentem enerdowskiej Stasi. O czym Brandt nie wiedział. I choć to służby specjalne RFN zawiodły, a nie kanclerz, Brandt, jeden największych europejskich polityków, przyjaciel Polski i wróg Hitlera, podał się do dymisji z szybkością wzniecającą ogień w zelówkach. Czy zelówki Rafała Dutkiewicza są niepalne ? ETAPY GÓRSKIE Niekonsekwentna walka ze skrajną prawicą To jeden z tych tematów, które ciągną się za Dutkiewiczem od lat i nabrzmiewają wskutek permanentnego braku koncepcji prezydenta oraz jego urzędników. Osobliwa strategia polegająca na ignorowaniu problemu a z drugiej strony stanowczym wygrażaniu radykałom w sumie doprowadziła do zupełnej kakofonii przekazu, ekspansji panoszącej się po mieście skrajnej prawicy w niczym nie hamując, wręcz przeciwnie – dając jej niejako zielone światło dla szerzenia szkodliwej propagandy. A szkodzi ona nie tylko zdecydowanej większości mieszkańców, ale też lansowanemu przez władze obrazowi otwartego, tolerancyjnego, wielokulturowego miasta pogranicza – takiego „Strasburga Europy Środkowej”. Dutkiewicz na ekscesy nacjonalistów z Narodowego Odrodzenia Polski pierwszy raz zareagował w 2007 roku po tym, gdy NOP-owcy zorganizowali imprezę pod nazwą Międzynarodowy Dzień Obrony Czarnych. Urzędnicy magistratu, najwyraźniej nie przeczuwając co się święci, wydali zgodę na wiec słynącej z propagowania rasizmu organizacji. Skończyło się to tym, że w centralnej części wrocławskiego Rynku, tuż pod oknami Ratusza, w obecności licznych zagranicznych turystów, dumni polscy narodowcy bez żenady cytowali Mussoliniego i głosili, że „w Polsce jest miejsce dla czarnych, ale tylko dla czarnych koszul” (symbol faszystów). Padały hasła: „Europa dla białych, Afryka dla HIV”, „Biała siła – czarna kiła” i tym podobne wykwity intelektu rodzimych nacjonalistów. Dutkiewicz był oburzony. Ustami swych urzędników zapewniał, że jeśli przy kolejnej okazji będzie miał podejrzenia, że marsz narodowców może wyglądać w podobny sposób – czyli obrażać mniejszości i nawoływać do przemocy – rozważy zakaz jego organizacji z uwagi na uzasadnione ryzyko złamania prawa. Zapadły też wyroki skazujące (kilka miesięcy prac społecznych) dla najbardziej aktywnych głosicieli rasistowskich haseł. Trzy lata później – niedługo przed wyborami samorządowymi – narodowcy urządzili kolejną zadymę, obrzucając obelgami przechodzący przez Wrocław Marsz Równości. Kontrdemonstracja była legalna. Tym razem reprezentanci „zdrowej tkanki narodu” wspięli się na wyżyny błyskotliwości, lansując programowe hasło: „Hulajnoga – Wrocław miasto bez pedałów”. Prezydent znów zrobił kilka groźnych min, a nawet pojawił się przez chwilę na czele organizowanego przez „Gazetę Wyborczą” marszu 11 listopada, który wygwizdał paradujących jednocześnie z okazji Dnia Niepodległości aktywistów NOP i kiboli Śląska, wyrażając niezgodę na zawłaszczanie narodowego święta przez skrajną prawicę. Po zwycięskich wyborach wszystko wróciło do normy: prezydent piastował urząd, a nacjonaliści rośli w siłę. Doszło do tego, że w 2012 roku NOP wynajął legalnie od MPK tramwaj, którym przez godzinę objeżdżał ścisłe centrum miasta. Zdziwieni wrocławianie w leniwe, niedzielne popołudnie mogli się poczuć jak, nie przymierzając, w Niemczech czy Włoszech lat 30: zobaczyli rasistowskie hasła („Biała siła”) oraz symbole celtyckie, którymi oklejony był pojazd, usłyszeli też skandowane przez megafon z jadącego tramwaju okrzyki. „Gazeta Wyborcza” ustaliła wtedy, że tramwaj wynajęła Agnieszka Gaszyńska, szefowa wydziału zagranicznego NOP i siostra Dawida Gaszyńskiego, szefa tej organizacji we Wrocławiu. MPK ustami Janusza Krzeszowskiego z biura prasowego mocno się pokajało: – Oczywiście nie jest i nigdy nie było naszą intencją wynajmowanie wozów do tego typu celów. Ze strony osoby wynajmującej było to ewidentne nadużycie. Dotychczas nie mieliśmy przepisów, na podstawie których moglibyśmy kogoś takiego ukarać, bo po prostu nie przewidzieliśmy takiej sytuacji. Teraz regulamin wypożyczania tramwajów zostanie zmieniony. Ta słuszna, choć ewidentnie spóźniona refleksja nie zmieniła smutnego faktu, że kolejną potyczkę miasta z narodowcami wygrali ci ostatni. Dutkiewicz tym razem zapobiegliwie/tchórzliwie (niepotrzebne skreślić) milczał. Aż wreszcie nadszedł czerwiec 2013 roku i wydarzenie, które odbiło się głośnym echem w całym kraju, goszcząc na czołówkach ogólnopolskich serwisów informacyjnych. Do Wrocławia – na zaproszenie Ośrodka Myśli Społecznej im. Lassalle’a i samego Dutkiewicza – przyjechał z wykładem prof. Zygmunt Bauman, światowej sławy socjolog zamieszkały w Leeds. Bauman posiada wszystko, by z miejsca stać się naczelnym wrogiem prawicy narodowej: w młodości – w okresie stalinizmu – gorliwy komunista, potem lewicowy rewizjonista, od 1968 na przymusowej emigracji w wyniku czystek antysemickich i ideologicznych w PZPR, do dziś, jak sam o sobie mówi, niereformowalny socjalista. Dla nacjonalistów bez znaczenia, że od kilkudziesięciu lat profesor jest konsekwentnym wrogiem wszelkiego totalitaryzmu, niewybaczalne zaś, że krótko po wojnie jako młody komunista służył w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego (w stopniu majora) zajmującym się m.in. zwalczaniem antykomunistycznego podziemia. Nic dziwnego, że dowiedziawszy się o wizycie „czerwonego profesora” wrocławscy narodowcy i kibole niemal automatycznie jak jeden mąż zapałali świętym oburzeniem, już na długo przed wykładem zwołując się za pośrednictwem Internetu na protest przeciwko zapraszaniu do Wrocławia „komunistycznego zbrodniarza”. Wszystko rozegrało się w obecności prezydenta Dutkiewicza. Gdy przywitany przez gospodarza miasta Bauman miał rozpocząć wykład, kilkudziesięcioosobowa grupa rozwinęła NOP-owski transparent i ryknęła w stronę 80-letniego uczonego: „Wypierdalaj!”, „Raz sierpem raz młotem czerwoną hołotę!” i „Norymberga dla komuny!” Wrzaski trwały dobrych kilkanaście minut; w tym czasie prezydent bezradnie stał z mikrofonem, próbując uciszyć zadymiarzy. Dowodzoną przez Dawida Gaszyńskiego i szefa wrocławskich kiboli Romana Zielińskiego grupę musiała z sali wykładowej wyprowadzać specjalnie wezwana jednostka antyterrorystyczna. Bezpośrednio po zajściu, wyraźnie zawstydzony Dutkiewicz pozwolił sobie na najostrzejszą jak dotychczas publiczną wypowiedź na temat skrajnej prawicy: – Nie będę tolerować nacjonalistycznej hołoty w moim mieście. Wydawało się, że chamsko zakłócony wykład gościa z zagranicy może być tą kroplą, która przeleje czarę goryczy i sprawi, że władze miasta rzeczywiście dostrzegą zagrożenie ze strony lekceważonych dotąd „brunatnych” środowisk. W maju tego roku wrocławski sąd skazał Gaszyńskiego na 20 dni aresztu, Zielińskiemu zaś wymierzył karę 5 tys. zł grzywny. Pozostali aktywni uczestnicy musieli zapłacić od tysiąca do pięciu tys. zł grzywny oraz spędzić 20 lub 30 dni w areszcie. Nadzieję na skuteczną rozprawę z nacjonalistami podtrzymał krótki występ Dutkiewicza w studiu TVN24. Prezydent został zapytany o wspomnianego wyżej Romana Zielińskiego, autora biografii pod wiele mówiącym tytułem „Jak pokochałem Adolfa Hitlera”, oskarżanego o nawoływanie do nienawiści rasowej, choć do tej pory bezkarnego. Na pytanie: – Czy Zieliński jest we Wrocławiu nie do ruszenia, gość programu odpowiedział z całą stanowczością: – Jest absolutnie do ruszenia. Choć niektórzy oskarżali prezydenta o chęć ręcznego sterowania sądami (wypowiedź rzeczywiście nie należała do najzręczniejszych) trzeba uczciwie przyznać, że Dutkiewicz po raz pierwszy zadeklarował tak dobitnie, iż posługujący się mową nienawiści liderzy skrajnej prawicy nie powinni się czuć bezkarni. Zważywszy na kuriozalny przypadek prokuratora z Białegostoku, który w swastyce zobaczył nieszkodliwy „hinduski symbol szczęścia”, takie wezwanie ze strony prezydenta Wrocławia było wyraźnym i w sumie pożytecznym zajęciem stanowiska. I rzeczywiście: Roman Zieliński ma dziś kłopoty. Jedna ze współpracownic wiceprezydent Wrocławia Anny Szarycz biografię autorstwa herszta kiboli nabyła, przeczytała, po czym złożyła wniosek o ściganie do prokuratury. Pierwsza rozprawa przeciwko Zielińskiemu o nawoływanie do nienawiści na tle rasowym odbyła się 29 października. Tymczasem prezydent Dutkiewicz wykonał kolejną niespodziewaną, trudno wytłumaczalną woltę. Z twardego przeciwnika nacjonalizmu przeistoczył się nagle w „dobrego wujka” – a wszystko dzięki znanemu prawicowemu skandaliście Mariuszowi Maksowi Kolonko. Kolonko – kiedyś poważany korespondent TVP w USA, dziś autorytet jedynie dla prawicowych miłośników teorii spiskowych w Internecie – na swoim wideoblogu pochylił się nad skazanymi za ekscesy w czasie wykładu Baumana, dostrzegając w nich zapewne szykanowanych przez sąd antykomunistycznych bojowników – tym bardziej, że „komunistycznego majora” przepędzali z uniwersytetu m.in. pod sztandarami żołnierzy wyklętych. Kary dla protestujących Kolonko uznał za surowe, a sam protest – za słuszny. Ku zdziwieniu chyba wszystkich, prezydent Dutkiewicz nie dość, że się do apelu Kolonki odniósł, to jeszcze uczynił to w tonie cokolwiek pozytywnym. Wypada przytoczyć całość odpowiedzi: „Z zainteresowaniem obejrzałem fragment odcinka Max TV. Dziękuję za skierowany do mnie apel w sprawie 19 osób ukaranych za gwałtowne protesty w trakcie wykładu prof. Zygmunta Baumana we Wrocławiu. Chciałem powiedzieć, że co do zasady wciąż uważam zachowanie i formy protestu, z jakimi mieliśmy do czynienia, za nieodpowiednie. Chętnie jednak przyjmuję sugestię zawartą w Pańskim apelu. Dlatego postanowiłem zwrócić się do Sądu Okręgowego we Wrocławiu z prośbą o rozpatrzenie możliwości zmiany orzeczenia i kar w ewentualnym postępowaniu odwoławczym na prace społecznie użyteczne na rzecz miasta Wrocławia”. Tu wypada dodać, że przy okazji apelu o zmianę wyroków na prace społeczne Kolonko m.in. w sposób kpiący wypowiada się na temat problemów wokół romskiego koczowiska przy ul. Kamieńskiego sugerując, że być może miasto powinno do „zrobienia porządku” wykorzystać skazanych narodowców. Czyżby nie wiedział, że skrajna prawica już jakiś czas temu skrzykiwała się przy okazji urodzin Hitlera, by „rozwiązać kwestię cygańską”? Jak w poprzednich tego typu przypadkach, tak i tu doprawdy trudno zrozumieć postępowanie prezydenta Dutkiewicza, który ulega internetowemu krzykaczowi w imię swoistej wyrozumiałości dla wcześniej ostro krytykowanych sprawców skandalu. Trudno też uznać za standardową zapowiedź prośby do sądu o zmianę wyroku… Ułatwienia dla biznesu kosztem mieszkańców Sztandarowym, urastającym do rangi symbolu – choć zarazem dziś niemal zupełnie zapomnianym – przykładem filozofii sprawowania władzy przez Rafała Dutkiewicza jest zamieszanie wokół parkingu przy Dolnośląskim Centrum Onkologicznym podczas budowy wieżowca Sky Tower. To przy tej okazji z całą mocą ujawniła się zazwyczaj przypudrowana efekciarską dbałością o różnorakie fajerwerki strategia, sprowadzająca się do zapewniania maksymalnej wygody inwestorom przy aroganckim i lekceważącym traktowaniu najbardziej podstawowych potrzeb zwykłego mieszkańca Była jesień 2010 roku, zbliżały się wybory samorządowe. LC Corp, firma najbogatszego Polaka Leszka Czarneckiego, prowadziła wówczas już daleko posunięte prace przy budowie Sky Tower – dziś najwyższego budynku w Polsce, traktowanego przez wielu jako symbol nowoczesnego, prężnie rozwijającego się Wrocławia. Problem w tym, że inwestorowi w narzuceniu odpowiedniego tempa i efektywności prac przeszkadzał parking przy pobliskim centrum onkologicznym, położonym przy pl. Hirszfelda. Z odsieczą firmie szacownego biznesmena przyszły… władze Wrocławia. Zapadła decyzja o likwidacji miejsc parkingowych przy DCO, by Czarneckiemu budowało się lepiej. Rodziny chorych i pracujących w centrum lekarzy zostali zmuszeni do poszukiwań miejsc parkingowych nieco dalej od miejsca budowy tak ważnej dla wrocławian inwestycji. Miasto pokazało priorytety. Zapytana przez „Gazetę Wyborczą” o ewentualne utrudnienia wywołane decyzją o zamknięciu parkingu Elwira Nowak, zastępczyni dyrektora wydziału inżynierii miejskiej Urzędu Miasta Wrocławia odparowała, że w śródmieściu należy poruszać się przede wszystkim komunikacją zbiorową, i dodała: – Szpital ma u siebie parking, ale auta stawiają tam pracownicy szpitala. Mogą oni przecież dojeżdżać środkami komunikacji miejskiej lub zostawiać samochody w dalszej odległości od szpitala. Władze miasta nie tylko więc nie dostrzegły problemu wywołanego swoją decyzją, ale zareagowały z typową dla siebie butą i arogancją. Nic dziwnego, że w obliczu tak jawnego lekceważenia potrzeb mieszkańców – w dodatku tych najsłabszych – głos postanowiła zabrać młoda lewica skupiona wokół klubu „Krytyki Politycznej”. W liście otwartym do Rafała Dutkiewicza Łukasz Maślanka i Michał Syska napisali m.in.: „Osobom ciężko chorym należy zapewnić jak najlepsze warunki, a w opisywanym przypadku cały układ komunikacyjny został podporządkowany Sky Tower. Rodzi się więc pytanie: dlaczego to pacjenci szpitala i okoliczni mieszkańcy mają ponosić konsekwencje związane z budową tego wieżowca? Niepokoi, że problemy związane z budową Sky Tower nie są jedynymi tego typu wątpliwościami, zgłaszanymi w kontekście miejskiej polityki zagospodarowania przestrzeni publicznej (…) Głównym zadaniem pracownika administracji samorządowej jest praca na rzecz lokalnej społeczności i jej mieszkańców. Podejmowane decyzje mają prowadzić do tego, by żyło im się łatwiej, nie odwrotnie. Pani Nowak wyraziła się natomiast w sposób, który być może byłby stosowny dla rzecznika prasowego firmy Leszka Czarneckiego, realizującej projekt Sky Tower, ale który zupełnie nie przystoi reprezentantce wrocławskiego magistratu. Bez oporów odesłała i pacjentów i lekarzy do kąta, sugerując, że mają szukać miejsc do parkowania z dala od szpitala. Gdzie już teraz nie sposób wetknąć przysłowiowej szpilki. Bo najważniejsze jest, by Sky Tower się rozwijał, a jego goście mieli zapewnione wszelkie wygody i szerokie ulice dojazdowe, wybudowane na dawnych miejscach parkingowych szpitala”. List został przesłany do Ratusza oraz wręczony osobiście prezydentowi podczas debaty z blogerami na Uniwersytecie Wrocławskim. Nie doczekał się odpowiedzi. Wyciek danych z Urban Card Kto wie czy właśnie to nie była największa afera dwunastoletnich rządów Rafała Dutkiewicza we Wrocławiu. W odróżnieniu od kilku pomniejszych „aferek”, tej nie dało się w żaden sposób zamieść pod dywan. Gra toczyła się jedynie o możliwe załagodzenie skutków. Trudno powiedzieć, czy data wybuchu „bomby” – ostatni dzień kampanii przed wyborami samorządowymi w 2010 roku – prezydentowi i otoczeniu sprzyjała, czy też wręcz przeciwnie. Ostateczny wynik – bezapelacyjne zwycięstwo Dutkiewicza już w pierwszej turze z rekordowym, 70-procentowym poparciem (choć przy rekordowo niskiej, 40-procentowej frekwencji) każe sądzić, że Dutkiewiczowi i spółce „upiekło się” właśnie dlatego, że wyborcy nie mieli odpowiednio wiele czasu na przeanalizowanie oraz interpretacje medialnych doniesień na temat skandalu. A było się czym bulwersować. Oto rankiem ostatniego dnia kampanii na adres mailowy użytkowników Urban Card (Wrocławskiej Karty Miejskiej uprawniającej m.in. do korzystania z usług komunikacji publicznej) przesłana została dość niecodzienna wiadomość. Mail podpisany pseudonimem „Michał Kadyński” namawiał do odwiedzin portalu, na którym znane osoby czytają fraszki autorstwa prezydenta Dutkiewicza. Co więcej – tajemniczy agitator zachęcał adresatów do rozpowszechniania tej ocieplającej wizerunek prezydenta-kandydata twórczości w ramach „niespodzianki dla Rafała”. Skąd „Kadyński” wziął adresy mailowe, na które przesyłał specyficznej treści materiały wyborcze? Ano właśnie z bazy użytkowników Urban Card, zawierających adresy tysięcy korzystających z usługi wrocławian. Nic dziwnego, że spora część z „obdarowanych” 15 tysięcy wyborców uznała taką agitację za spam, nie licujący z powagą urzędu pełnionego przez nachalnie reklamowanego w ten niezbyt wyszukany sposób kandydata. Platforma Obywatelska – wtedy jeszcze znajdująca się w tzw. twardej opozycji wobec Dutkiewicza – podniosła natychmiast słuszne larum, zgłaszając sprawę do Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych. Sam prezydent publicznie potępił incydent i ogłosił w swoim urzędzie kontrolę. Winowajca przyznał się dobrowolnie jeszcze w niedzielny wieczór wyborczy, zakończony spektakularnym sukcesem Dutkiewicza. Pomysłodawcą i wykonawcą fraszkowej agitacji okazał się asystent prezydenta Jan Żarski. Umowę o pracę urząd miasta rozwiązał z nim za porozumieniem stron. Żarski wpadł na genialny w swej prostocie pomysł, gdyż – jak zapewniał jego dotychczasowy pryncypał i mimowolny bohater spamerskiej działalności – samodzielnie uznał, że strona internetowa z gwiazdami czytającymi prezydenckie fraszki nie była zbyt chętnie odwiedzana. Asystent – niewykluczone, że powołując się na swojego szefa – wydobył dane użytkowników od jednej z urzędniczek zatrudnionych w komórce zajmującej się Urban Card. Nie da się ukryć, że po akcji Żarskiego każdy jako tako interesujący się publicznym życiem miasta wrocławianin usłyszał o dotychczas nieznanych talentach poetyckich swego gospodarza. Poproszony o komentarz Rafał Dutkiewicz odpowiedział w swoim stylu, lakonicznie: – Nie zadziałały wewnętrzne procedury. Zbadamy poziom zabezpieczeń bazy danych. Sprawa okazała się jednak odrobinę bardziej skomplikowana. Pod koniec 2012 roku „Gazeta Wyborcza” ujawniła, że asystent Żarski wcale nie przyznał się do wykradzenia danych z systemu, lecz zajmował się organizacją niewinnej zbiórki adresów ludzi (znajomych zatrudnionych w magistracie urzędników), którzy nie mieliby nic przeciwko otrzymywaniu zabawnych wiadomości z Dutkiewiczem w roli głównej. Żarski zwrócił się wtedy m.in. do skarbnika miasta Marcina Urbana, w wyniku czego z Żarskim skontaktowała się współpracowniczka Urbana Magdalena Komers. Urzędniczka, pełniąca wówczas funkcję szefowej wydziału finansów urzędu miasta oraz kierowniczka projektu Urban Card, przekazała Żarskiemu pendrive’a z danymi mailowymi użytkowników, zaś ten – w przekonaniu, że chodzi jedynie o prywatnych znajomych pracowników magistratu, rozpoczął feralną akcję mailingową. Sądowy finał jednego z większych skandali epoki Rafała Dutkiewicza nie był tak efektowny jak sama afera: sprawę umorzono już na pierwszej rozprawie. Bardzo interesujący jest natomiast fakt, że adwokatem Jana Żarskiego był wówczas Jerzy Michalak – były radny osiedlowy, następnie wieloletni radny miejski, jeden z najbliższych politycznie ludzi Rafała Dutkiewicza. Dziś coraz częściej wymieniany jako jego potencjalny następca w przypadku awansu prezydenta Wrocławia do polityki krajowej bądź rezygnacji z ewentualnego kandydowania na piątą kadencję w 2018 roku. Jan Żarski już kilka miesięcy po wywołanym przez siebie nieopatrznie poważnym kryzysie zatrudniony został w należącej do miasta Agencji Rozwoju Aglomeracji Wrocławskiej. Trzeba przyznać: rzecz została uszyta tak grubymi nićmi, sama agitacja zaś tak prostacka, że doprawdy trudno o udział w niej (czy choćby jakąkolwiek wiedzę) podejrzewać samego prezydenta, o którym wiele można powiedzieć, ale nie sposób odmówić pewnego politycznego sprytu. Podczas gdy inspirowanie czy choćby skromne uczestnictwo w aferze fraszkowej byłoby niczym innym jak efektownym politycznym samobójstwem. Pozostaje wszak odpowiedzialność polityczna: za uczciwość i standardy zatrudnianych w magistracie urzędników oraz kontrolę przestrzegania jakości ich misji. Bez względu na to, co w sprawie wycieku zawiodło, pełna odpowiedzialność polityczna spoczywa na prezydencie Dutkiewiczu. Być może w sprzyjających okolicznościach przypomniane jeszcze zostanie, do jakiego zamieszania doprowadziło cztery lata temu zamiłowanie prezydenta do fraszek. Pielgrzymka do Dalajlamy na koszt wrocławian Jedną z wizerunkowych strategii Rafała Dutkiewicza jest permanentne pokazywanie się w towarzystwie osób znanych i powszechnie szanowanych. Prezydent Wrocławia lubi się grzać w świetle sławy i zasług rozmaitych autorytetów, ma też niewątpliwe szczęście do relacjonujących te zdarzenia lokalnych mediów, zasadniczo sympatyzujących z obecnymi władzami miasta. Dutkiewicz potrafi skwapliwie skorzystać właściwie z każdej nadarzającej się okazji ku temu, by zaprezentować się w pozytywnym świetle szerokiej publiczności. Rozmiary i formy tej medialnej nadpobudliwości przybierają nieraz charakter karykaturalny, jak choćby podczas wielkiego marszu zorganizowanego we wrześniu 2011 roku przez Europejską Centralę Związków Zawodowych. Przez miasto przeszła wówczas kilkudziesięciotysięczna, wielobarwna manifestacja europejskich związkowców, wśród nich liczną i zauważalną grupę stanowili członkowie NSZZ „Solidarność”. Gdy pochód dotarł do celu – wrocławskiego Rynku – organizatorzy na scenę poprosili… samego prezydenta Dutkiewicza, który gorąco przywitał zwłaszcza członków „swojej” „Solidarności”. Można by rzec: nic dziwnego, wszak Rafał Dutkiewicz to polityk wywodzący się z obozu postsolidarnościowego, jeden z członków pierwszej „S”, jednak wśród zgromadzonych dało się wyczuć dość wyraźną konfuzję, może niesmak: oto samozwańczym patronem potężnej, propracowniczej, wymierzonej w interesy wielkiego kapitału demonstracji próbuje na siłę stać się jeden z polityków mogących uchodzić za symbol życzliwości dla wielkiego biznesu kosztem sytuacji zwykłych ludzi. Przekaz poszedł w świat: Dutkiewicz solidaryzuje się z wyzyskiwanymi ludźmi pracy! Przekaz naiwny i zupełnie niewiarygodny, ale per saldo opłacalny – taka bowiem jest cała strategia promocyjna gospodarza wrocławskiego Ratusza. W kuluarach mówiło się, że możliwość darmowej promocji podczas manifestacji „załatwił” Dutkiewiczowi przewodniczący dolnośląskiej „S” Kazimierz Kimso, w 2010 roku kandydat z listy Dutkiewicza do sejmiku. Usilne, komediowe próby podpięcia się pod logo i sztandar wpływowego związku to jednak dziecinna igraszka przy wydarzeniu, do jakiego doszło niemal dokładnie dwa lata później. Tym razem Dutkiewicz zapragnął przeciągnąć na swoją stronę osobistość formatu globalnego: samego Dalajlamę. XIV Dalajlama to jedna z nielicznych żyjących postaci powszechnie (i dodajmy – zasłużenie) cieszących się niekwestionowanym autorytetem właściwie pod każdą szerokością geograficzną. Wśród licznych wyrazów uznania legendarny Tybetańczyk może się poszczycić Honorowym Obywatelstwem Wrocławia, które przyznane mu zostało na uroczystej sesji Rady Miasta w grudniu 2008 roku. Kolejny raz Dalajlama gościł we Wrocławiu w 2010 roku, zaś ostatnia jak do tej pory okazja do spotkania Dutkiewicza i przywódcy Tybetańczyków nadarzyła się pod koniec sierpnia zeszłego roku. Prezydent, przy okazji podróży do Indii, postanowił „zahaczyć” o Dharamsalę, miasto w zachodnich Himalajach, od 1959 roku siedzibę tybetańskiego rządu na uchodźstwie. Podczas tej swoistej audiencji Dalajlama został zaproszony do Wrocławia w 2016 roku, gdy nasze miasto będzie Europejską Stolicą Kultury. Rzecznik prasowy Urzędu Miasta Wrocławia Arkadiusz Filipowski zapewniał: – Wizyta ma charakter oficjalny. Prezydent Wrocławia pojechał na zaproszenie Dalajlamy. Problem w tym, że XIV Dalajlama od 2011 roku… nie pełni oficjalnie żadnych funkcji politycznych! 10 marca 2011 zrzekł się ich w specjalnym oświadczeniu przygotowanym z okazji Tybetańskiego Dnia Powstania Narodowego na rzecz przywódcy wybranego w demokratycznych wyborach. Eskapada Rafała Dutkiewicza do Dharamsali nie była więc z punktu widzenia protokołu dyplomatycznego wizytą oficjalną, lecz prywatną – odbytą wszak za pieniądze publiczne. Niewiele tu zmienia fakt, że miała miejsce „przy okazji” rzeczywiście oficjalnego wyjazdu do Delhi. Zastanawiające, że żadna lokalna gazeta ani inne medium nie zająknęło się choćby słowem o niefortunnej wycieczce gospodarza Wrocławia. Być może jej dwuznaczność najzwyczajniej w świecie przeoczyły, a może – na fali popularności i niechęci do zbyt otwartego krytykowania Dutkiewicza – wszelkie wątpliwości zinterpretowały na korzyść prezydenta i postanowiły sprawę przemilczeć. Bądź uznały po prostu za błahą – choć w istocie błahą na pewno nie była. Tajemniczy wypadek na Ostrowie Tumskim Jednym z bardziej tajemniczych, wręcz sensacyjnych epizodów ostatniego dwunastolecia z Rafałem Dutkiewiczem w roli głównej był wypadek samochodowy, spowodowany przez prezydenta we wtorkowy poranek 15 kwietnia tego roku, około godziny 6.30. Prowadzony przez Dutkiewicza terenowy nissan pathfinder zjeżdżając z Ostrowa Tumskiego uderzył w tramwaj linii 17 jadący ulicą Św. Jadwigi (między mostami Młyńskimi a mostem Piaskowym). Prezydencki samochód połamał również barierki stojące przy pobliskim budynku i o mały włos nie wjechał w cukiernię. Nissan został poważnie uszkodzony, a sam prezydent ze złamaną miednicą został odwieziony do szpitala wojskowego przy ul. Weigla. Rafał Dutkiewicz ustami swego rzecznika szybko wydał stosowne oświadczenie: „Dzisiaj rano, po godzinie 6.00, na mostach Młyńskich, doszło do kolizji służbowego samochodu prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza z tramwajem linii 17. Jadący do pracy prezydent nie ustąpił pierwszeństwa i jego samochód został uderzony w bok przez tramwaj. Pasażerom tramwaju nic się nie stało, natomiast prezydent Dutkiewicz trafił do szpitala, gdzie poddany został serii badań. Jego obrażenia są powierzchowne i nie zagrażają zdrowiu prezydenta. Na wszelki wypadek badaniom poddany został także motorniczy. Linia tramwajowa na wysokości mostów była zablokowana do godziny 7.30. Aktualnie tramwaje jeżdżą już bez przeszkód. Prezydent Dutkiewicz wyraża ubolewanie w związku z zaistniałą sytuacją. Słowa przeprosin kieruje przede wszystkim w stronę motorniczego oraz pasażerów tramwaju”. Prezydent natychmiast otwarcie przyznał się zatem do winy, nie zająknął się jednak choćby słowem o obowiązującym w miejscu stłuczki zakazie wjazdu. Nieco później zasugerował, że jako prezydent był uprawniony do wjazdu na Ostrów Tumski. Rzecznik policji Paweł Petrykowski szybko zdementował tę wersję zaznaczając, że Dutkiewicz żadnej tego typu przepustki nie posiadał. Policja ponadto informowała w pierwszej chwili, że sprawca zderzenia ukarany zostanie 300 zł mandatu oraz 6 punktami karnymi – jedynie za spowodowanie kolizji w ruchu drogowym. Kara dla prezydenta ostatecznie jednak okazała się wyższa – 500 zł mandatu i 11 punktów karnych, objęła bowiem również złamanie zakazu wjazdu na Ostrów Tumski (brak wspomnianej przepustki). Najbardziej kuriozalne były jednak dalsze tłumaczenia Rafała Dutkiewicza dotyczące okoliczności wypadku – coraz powszechniej uznawanego za cokolwiek tajemniczy. Co robił prezydent na Ostrowie Tumskim? Wersja oficjalna głosi, że postanowił spotkać się ze swoim dobrym znajomym kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem, z którym był wprawdzie umówiony na środę we własnym urzędzie, jednak pod wpływem chwili zdecydował się zrobić legendarnemu duchownemu niespodziankę już we wtorek o świcie. –Prezydent nie chciał fatygować księdza kardynała i postanowił spontanicznie sam złożyć mu wizytę wcześniej – przekonywała Małgorzata Krzeszowska z biura prasowego w Ratuszu. Takie tłumaczenie z pozoru trzyma się kupy, gdyż kardynał w gronie znajomych uchodzi za osobę rozpoczynającą dzień bardzo wcześnie rano. Problem w tym, że do planowanego spotkania w ogóle nie doszło! – Prezydent się rozmyślił, doszedł do wniosku że jest jednak zbyt wcześnie – z rozbrajającą szczerością oświadczył w Ratuszu rzecznik prezydenta Arkadiusz Filipowski. Wersja prezentowana przez urzędników magistratu od samego początku brzmiała, dyplomatycznie rzecz ujmując, niezbyt przekonująco. Jakby tego było mało, w oficjalnym komunikacie policji podano, że w czasie zderzenia nissana z tramwajem w aucie otworzyły się obie poduszki powietrzne. To mogłoby sugerować, że prezydent miał pasażera – a przecież o niczym takim urzędnicy nie wspominali. Trudno się zatem dziwić wyrastającym jak grzyby po deszczu miejskim legendom – a to, że na miejscu pasażera Dutkiewiczowi towarzyszyła tajemnicza kobieta, która następnie oddaliła się z miejsca wypadku, a to, że sam prezydent mógł mieć ograniczone siły w wyniku uczestnictwa w długo trwającym bankiecie (tu trzeba podkreślić: parę godzin po zdarzeniu policja oświadczyła, że obaj jego uczestnicy zostali przebadani alkomatami i badania te nie wykazały w wydychanym przez nich powietrzu obecności alkoholu). Powyżej przytoczone „teorie spiskowe” nie przybrały dotychczas poważniejszego kształtu niż plotka, trudno jednak nie przyznać, że samo ich powstawanie jest dosyć naturalnym efektem problemów z komunikacją na linii gospodarz miasta-mieszkańcy; urzędniczej nieumiejętności, wręcz nieudolności w przekazaniu wrocławianom spójnej i wiarygodnej wersji zdarzeń, jakie miały miejsce 15 kwietnia. O twardych faktach możemy natomiast mówić w przypadku prokuratorsko-sądowych konsekwencji spowodowanego przez Rafała Dutkiewicza wypadku. Kilka dni po zdarzeniu jeden z mieszkańców naszego miasta złożył do wrocławskiej prokuratury rejonowej doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez prezydenta – spowodowania przezeń wypadku komunikacyjnego oraz wywołania niebezpieczeństwa katastrofy w ruchu lądowym, za co grozi surowsza kara niż za „zwykłą” kolizję. Na wniosek prokuratorów – by nie tworzyć podstaw do nieuchronnych zarzutów o stronniczość i kumoterstwo – dochodzenie w tej sprawie przeniesiono do Opola. Jednak jeszcze zanim „grunt” zmieniono na bardziej neutralny, pracujący dla wrocławskiej prokuratury biegli orzekli w ekspertyzie, że poszkodowany motorniczy tramwaju nie doznał poważniejszych obrażeń ciała – i to mimo że po wypadku spędził aż półtora miesiąca na zwolnieniu lekarskim spowodowanym dolegliwościami z kręgosłupem. Biegli uznali uszkodzenie kręgów szyjnych za naruszenie czynności narządu ciała na czas krótszy niż siedem dni. Dyskusyjne może być też to, że korzystną dla prezydenta ekspertyzę sporządzono bez wykonania badań motorniczemu, a jedynie posiłkując się dokumentacją medyczną w jego sprawie (według niej inni lekarze wysłali wcześniej pacjenta na długotrwałe zwolnienie). Dzięki takiej a nie innej kwalifikacji prezydent nie poniósłby żadnej odpowiedzialności karnej poza mandatem i punktami karnymi. Trudno przesądzać jednoznacznie, czy fakt wykonania ekspertyzy przez biegłych jeszcze przed przeniesieniem postępowania do Opola miał wpływ na samą jej treść. Na pewno jednak możemy mówić – w kontekście przywołanych powyżej informacji – o dużym samozadowoleniu, a nawet arogancji prezydenta, który w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” beztrosko powiedział, że motorniczy nie doznał uszczerbku na zdrowiu, a jedyną ofiarą wypadku jest… sam Rafał Dutkiewicz. Dodajmy – wypadku ewidentnie przez siebie zawinionego. Opolscy śledczy zdecydowali jednak powołać własnych biegłych, przesłuchali też motorniczego. Ostateczna decyzja: umorzenie. Sama końcówka uzasadnienia brzmi: „Prokurator biorąc pod uwagę ustalone okoliczności i skutki zdarzenia uznał, iż nie wyczerpało ono znamion ani przestępstwa sprowadzenia bezpośredniego niebezpieczeństwa katastrofy w ruchu lądowym ani wypadku komunikacyjnego. Rafał Dutkiewicz w postępowaniu o popełnienie wykroczenia został ukarany mandatem karnym. Postanowienie o umorzeniu nie jest prawomocne”. Można zatem powiedzieć, że jak dotychczas prezydent Dutkiewicz z kwietniowego wypadku wychodzi obronną ręką. Wszelkie wymagane prawem procedury zostały zachowane, a on sam poniósł jedynie symboliczną karę finansową (i – jak pokazują sondaże – równie znikomą cenę polityczną). Jednak opisane wyżej przez nas wątpliwości a także same wypowiedzi głównego bohatera pozostawiają mimo wszystko pewien niesmak wokół, wydawać by się mogło, banalnej sprawy. Można się spierać o szczegóły (oraz formę) działań prokuratorów czy komunikacyjne niedostatki urzędników, lecz jedno pozostaje oczywiste: standardy panujące we wrocławskiej polityce nie mają za wiele wspólnego z normami zachodnimi, do których podobno pod wieloma względami aspirujemy. Dlatego pewnie jeszcze długo słysząc o dymisji ministra przyłapanego na omyłkowym płaceniu w restauracji służbową kartą będziemy wiedzieć, że sytuacja dotyczy Szwecji. Rafał Dutkiewicz, prezydent miasta reklamowanego jako nowoczesne i europejskie zdecydował, że konsekwencji politycznych za o wiele poważniejszy „błąd” z własnej woli nie poniesie. Afery stadionowe Już w październiku 2014 ekipie Dutkiewicza przybył kolejny poważny problem – zarzuty dotyczące niegospodarności i łamania obowiązujących przepisów przy budowie i funkcjonowaniu wrocławskiego Stadionu Miejskiego – jednego z „pomników” ery Dutkiewicza, m.in. areny piłkarskich mistrzostw Euro 2012. Wokół stadionu już wcześniej były kłopoty; wystarczy przypomnieć głośną aferę związaną ze współorganizowaniem imprez przez firmę Dynamicom. To w jej wyniku stanowisko wiceprezydenta w 2012 roku stracił Michał Janicki – dotąd jeden z najbliższych współpracowników Dutkiewicza, przez długi czas uważany nawet za jego najbardziej prawdopodobnego potencjalnego następcę. Janicki musiał odejść, gdyż – jako odpowiedzialny za nadzór nad stadionem oraz odbywającymi się tam imprezami masowymi – został obciążony przez swojego zwierzchnika za nie rozliczenie się przez Dynamicom z 14 milionów złotych (chodziło o organizację koncertu grupy Queen i piłkarskiego turnieju Polish Masters). „Gazeta Wrocławska” ujawniła, że Janicki pozostawał w zażyłych relacjach z szefem Dynamicomu; obaj panowie nawet równocześnie – choć osobno – spędzali urlopy w tropikach na Zanzibarze i Barbadosie. Z kolei Polskie Radio Wrocław donosiło o podejrzeniach, jakoby Dynamicom finansował kolportaż ulotek wyborczych komitetu Dutkiewicza; szef firmy przyznał, że pomagał w organizowaniu kampanii Obywateli do Senatu – projektu politycznego związanego z prezydentem Wrocławia. Sam Janicki do dziś procesuje się z Rafałem Dutkiewiczem, dodatkowo dwa miesiące temu prokuratura postawiła mu zarzuty korupcyjne. Były wiceprezydent niedwuznacznie oskarża służby państwowe o polityczne motywacje pod naciskiem ekipy prezydenta i dodaje, że mogą być efektem jego rozważań co do możliwości startu w wyborach prezydenckich. Ostatecznie Janicki nie zdecydował się zgłosić swojej kandydatury. W opublikowanym w połowie października przez „Gazetę Wyborczą” artykule pod wszystko mówiącym tytułem „NIK masakruje stadion” przeczytamy jednak nie tylko o Dynamicomie, nazywanym w raporcie „podmiotem o niskiej wiarygodności finansowej”, którą miasto do organizowania imprez wybierało bez przetargów. Ogólna suma oszacowanych przez kontrolerów nieprawidłowości to zawrotne ponad 313 milionów złotych! Jeśli chodzi o niedochodowe imprezy, najbardziej „stratne” okazały się: wspomniane koncert Queen i turniej Polish Masters, a także występ George’a Michaela i mecze piłkarskiego Śląska. NIK wytyka też niegospodarność spółce Wrocław 2012, która odpowiadała za budowę stadionu oraz rosnącą cenę samego obiektu. Na początku stadion miał kosztować 520 milionów, docelowo wzrosła jednak do niemal 900 milionów. Powodem wzrostu miało być m.in. nieuzasadnione wypłacenie inwestorowi Maxowi Boglowi 25 milionów odszkodowania. Zastanawiać może to, że koszty obsługi prawnej spółki w ciągu pięciu lat wyniosły ponad 8 milionów złotych! Rzecznik prezydenta Arkadiusz Filipowski w komentarzu do wyników kontroli powiedział, że miasto nie zgadza się z większością stawianych zarzutów. Niedługo potem sam prezydent – w swoim dobrze znanym lakoniczno-aroganckim stylu – ocenił wnioski raportu za zbyt daleko idące. Niewykluczone, że o ustaleniach NIK zawiadomiona zostanie prokuratura. Wtedy doczekamy się ciągu dalszego naszych wrocławskich „afer stadionowych”. Zamieszanie wokół list wyborczych Dutkiewicza z Platformą W tegorocznych wyborach Rafał Dutkiewicz kandyduje z poparciem Platformy Obywatelskiej. Coraz głośniej mówi się też o rychłym wstąpieniu prezydenta Wrocławia w szeregi rządzącej Polską partii. Dość zaskakujący – biorąc pod uwagę dotychczasowy bieg wydarzeń – sojusz stał się możliwy po tym, jak stanowisko szefa dolnośląskich struktur PO na rzecz Jacka Protasiewicza stracił Grzegorz Schetyna – zwolennik samodzielnego startu. W listopadzie Platforma nie tylko nie wystawi własnego kandydata na prezydenta (cztery lata temu był nim poseł Sławomir Piechota), ale dodatkowo jej kandydaci do Rady Miasta wystartują ze wspólnych list Komitetu Wyborczego Wyborców Rafała Dutkiewicza z Platformą. I już przy tworzeniu list mieliśmy do czynienia z pierwszą wpadką. Na początku września do mediów trafiły pierwsze listy z nazwiskami kandydatów komitetu Dutkiewicza z PO. Kłopot w tym, że wielu z nich o fakcie startu dowiedziało się… właśnie z mediów. Jednym z wykorzystanych w ten sposób był Tomasz Surowiec, legenda wrocławskiej „Solidarności” (to on, jako kierowca autobusu, w sierpniu 1980 roku rozpoczął strajk we wrocławskiej zajezdni). – Podobno jestem na liście. Tak słyszałem. Ale szczegółów nie znam. Byłem w szpitalu – relacjonował na gorąco Surowiec. Ostatecznie do Rady Miasta wystartuje, tyle że z listy… Prawa i Sprawiedliwości. Również Katarzyna Obara-Kowalska, rozpoznawalna radna klubu Dutkiewicza, nie kryła zaskoczenia: – Dopiero wróciłam z wakacji. O tym, że jestem na czwartym miejscu na liście dowiedziałam się z Internetu. Pełnomocnik komitetu Jarosław Krauze zbagatelizował niekomfortową sytuację twierdząc, że to jedynie wstępny, „roboczy dokument”. Jednak radny PO Sebastian Lorenc widział sprawę nieco inaczej: – Listę kandydatów przedstawił nam Jacek Protasiewicz. Mówił, że to efekt koalicyjnych uzgodnień, a nie nazwiska "kandydatów na kandydatów". Zatwierdziliśmy taką listę. Nie inną. O ile w powyższym przypadku mieliśmy do czynienia z dość typową dla środowiska Dutkiewicza nonszalancją, protekcjonalną arogancją i lekceważącym podejściem do tematu na kibicowskiej zasadzie „wrocławianie, nic się nie stało”, o tyle zastanawiać i bulwersować może inna praktyka ujawniona przez „Gazetę Wrocławską”. W wyniku wewnętrznych ustaleń we wspólnym komitecie Dutkiewicza i PO każdy z kandydatów na radnego zobowiązał się do wpłaty na kampanijne konto. I nie byłoby w tym nic dziwnego ani zdrożnego, gdyby nie fakt, że wysokość wpłaty była uzależniona od miejsca na liście, jakie zajmuje dany kandydat. Za jedynkę trzeba było zapłacić 10 tysięcy złotych, za dwójkę – 8, trójkę – 6, czwórkę – 4, za pozostałe miejsca po tysiącu, zaś za uznawane za „biorące” ostatnie – 3 tysiące. Takie uzależnianie wysokości wpłat od pozycji na liście może budzić uzasadnione podejrzenie, że kandydaci zadeklarowali gotowość określonego wsparcia jeszcze przed ostatecznym ustaleniem kolejności, co w efekcie mogło mieć wpływ na ich konkretne pozycje. Co ciekawe, zarządzono dodatkową mobilizację, nadzwyczajny pośpiech wśród płatników tych specyficznych „składek” po to, by zablokować odbudowującemu swoją pozycję w PO Grzegorzowi Schetynie jakąkolwiek możliwość ingerencji w ostatniej chwili. To pieniądze okazały się na wspólnej liście Dutkiewicza i PO ostateczną gwarancją miejsca i pozycji na liście. Bulwersuje – także niektórych kandydatów wspólnego komitetu – to, że pieniędzmi wpłaconymi przez siebie na konto… nie będą mogli sami dysponować! Władze komitetu zabroniły prowadzenia samodzielnych kampanii, zakazały również wykupywania indywidualnych billboardów – takie posiadać będzie jedynie sam prezydent Dutkiewicz. Nie zamierzamy się wypowiadać na temat zgodności z prawem tych dziwacznych machinacji, nie opuszcza nas jednak wrażenie, że nie mają one zbyt wiele wspólnego ze standardami dojrzałej, demokratycznej polityki. Rafał Dutkiewicz i jego ludzie powinni się publicznie wytłumaczyć z praktykowanych w komitecie form działania. Zakończona przedwczoraj kampania wyborcza wydawała się do tego doskonałą okazją. Nie została wykorzystana. KURSYWĄ Nie koniec historii Upadek komunizmu w Polsce w 1989 roku zamknął „tamten czas”, otworzył nowe możliwości. Mimo że tak zwana „stara nomenklatura” dysponowała na początku transformacji pewną przewagą, czego dowodem są oszałamiające kariery ludzi takich jak Gawronik, z czasem poprzedni porządek społeczny odchodził w przeszłość. Polska stawała się krajem niedoskonałej, ale jednak demokracji, państwem kulawego, ale jednak prawa, wreszcie coraz bardziej niesprawiedliwej w swoich skutkach społecznych, ale jednak wolnej gospodarki. Kariera prezydenta Wrocławia stanowi znakomity przykład emancypacji tych, którym konflikt sumienia nie pozwalał często w pełni rozwinąć możliwości, ale w III RP sami zwrócili sobie stracony czas z nawiązką. Wykorzystując swoje naturalne możliwości, ale porzucając wszelkie skrupuły, poczucie ludzkiej solidarności. To samo które było podstawą współtworzonego przez nich wcześniej ruchu społecznego, który - wydawało się, ich ukształtował. W publicystyce opisującej ostatnie ćwierćwiecze określa tych ludzi jako „beneficjentów systemu”. Prezydent Dutkiewicz w czasie wielkiej międzynarodowej manifestacji związkowej we Wrocławiu powiedział, że nie byłby tym, kim jest, gdyby nie „Solidarność”. Niestety, nie jest to dla „Solidarności” komplement. Bowiem to, kim jest, to wynik marszu po - w przenośni - trupach. Nowa oligarchia, która stara się uczynić z Polski kraj realizacji swoich wyłącznie możliwości. Najpierw wykorzystała „swój czas”, a teraz zmierza do zamiany tej nagłej zmiany w stan trwały. Tak jeśli chodzi o prawo, jak i o zasady. Na moralnych i gospodarczych gruzach PRL zbudowano system którym miała rządzić niewidzialna ręka rynku, tylko nikt jej nigdy nie widział. Ale też ludziom tej Najnowszej Klasy Wyzyskiwaczy, do których należy prezydent Wrocławia, nie zależy na wolnym rynku, demokracji, nie myślą oni też o tych, którym się w III RP nie udało. Chcą swoje osiągnięcia i obecny stan społeczny zamienić w system broniący ich przywilejów. Dla siebie, dla swojego środowiska, dla swoich rodzin. Dla podobnie jak oni myślących. Choć wielu z tych ludzi przeszło po drabinie z wieloma powyłamywanymi szczeblami, nic ich nie obchodzi, co dzieje się z krajem, ludźmi, w kraju i w ludziach, jeśli to ich samych nie dotyczy. To jest naprawdę największa klęska społecznego nauczania Jana Pawła II i myśli społecznej „Solidarności”. Już nie „Jedni drugich brzemiona nosicie”, a raczej „radź sobie sam”. Prezydent Rafał Dutkiewicz jest jednym z najwybitniejszych w Polsce przedstawicieli systemu, który jest budowany na przewadze „bogatych i zdrowych” nad „chorymi i biednymi”. I takie darwinistyczne społecznie podejście zamieniane jest w zespól zasad i przepisów, który dla wielu jest pętlą na szyi, ale „Dutkiewicze” rysują je jako swoją aureolę. EPILOG 16.11.2014 – ……… Leszek Budrewicz Piotr Matejczyk

Leszek Budrewicz - dziennikarz, pisarz, poeta, wykładowca akademicki, działacz struktur podziemnych "Solidarności", w młodości wicemistrz Polski w piłce wodnej. Laureat nagrody miesięcznika „Odra” za reportaż o powodzi we Wrocławiu w 1997 roku. Publikacje: zbiory poezji "Pierwsza i druga wojna światów", „Pasta z rasta”, "Noc długich szyi", „Wiersze wezbrane”, „Wieczna teraźniejszość” oraz zbiór opowiadań "Złodziej cukierków". W latach 70’ i 80’ działacz opozycji (szczegóły: http://www.encyklopedia-solidarnosci.pl/wiki/index.php?title=Leszek_Budrewicz). W 2008 roku nakładem wrocławskiego IPN-u ukazała się książka: „Leszek Budrewicz. Z PRL do Polski. Wspomnienia z niejednego podwórka (1976–1989)” (więcej: http://www.ipn.gov.pl/portal/pl/229/9413/Z_PRL_do_Polski_Wspomnienia_z_niejednego_podworka_19761989.html) Pełny biogram: http://pl.wikipedia.org/wiki/Leszek_Budrewicz

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (6)

Inne tematy w dziale Polityka