Czyli takie sobie, prywatne rozważania o Konkursie Szopenowskim...
Wokół wszędzie jazgot - polityczny, pseudomoralny i w ogóle wszelki - a tymczasem, po pandemicznych perturbacjach, doczekaliśmy się kolejnej edycji Konkursu. Tym razem wszystko jest jakieś inne, można powiedzieć, że „nie to, co kiedyś”, choć, prawdę mówiąc, charakter konkursów zmienił się wcale nie wskutek pandemii a nastąpiło to już kilka czy nawet kilkanaście lat temu. To oczywiście moje osobiste wrażenie, jednak podobne głosy słyszę też z wielu innych miejsc. Kiedyś było może nie tyle lepiej ale na pewno inaczej – pamiętam jeszcze czasy, kiedy tym wydarzeniem żyła cała Warszawa a chyba nawet i cała Polska.
W moim otoczeniu rodzinno-towarzyskim, w którym mieszczą się ludzie bardzo różni – od zawodowych muzyków po takich, których muzyka klasyczna mało interesuje poprzez wszystkie odcienie „pomiędzy” (czyli grający, nie grający ale zainteresowani, zabiegani ale chętni posłuchać, itd., itp.), Konkursy Szopenowskie zawsze były wyraźnie obecne. Ludzie zdobywali bilety i chodzili na przesłuchania, łącznie z autorką tekstu. Teraz wszystko się pozmieniało - mniej spotkań towarzyskich, mniej wyjść, no i dużo trudniej z biletami. Przez pandemię ale nie tylko – np.na ostatni czy przedostatni Konkurs chciałam wykupić karnet dla siebie i najbliższych osób, no i okazało się to kompletną klapą. Nie dość, że astronomiczne ceny, to jeszcze cyrk organizacyjny: Jeszcze nie ma, jeszcze niedostępne – będą od tego i tego. A tego i tego dnia „już nie ma”. Tak więc ideę karnetu nabytego drogą normalną trzeba było i tak zarzucić (niestety, od kilku lat nie mam już „swojego człowieka” w odpowiednim miejscu) i ograniczyć się do zdobywania jakichś ochłapów czy wejściówek niczym studencina a następnie do polowania na wolne i dobre miejsca. Nostalgiczne to, bo faktycznie zaraz mi się przypominały moje czasy studenckie. Jednak dla mocno zajętej i zabieganej osoby w wieku średnim trochę to męczące i nieprzewidywalne.
Zauważa się też mniej rozpoznawalnych pianistów, których osiągnięciami kiedyś zwykle emocjonowała się cała Polska. Wszystkich jest dużo, wszystkiego jest dużo, dużo nazwisk i dużo twarzy. Poziom dość wyrównany, wszyscy dobrzy technicznie a przeważają Azjaci, których jednak często dość trudno zapamiętać (choć wielu z nich jest naprawdę świetnych, nie tylko technicznie). Szacowni jurorzy też raczej spokojni, bardziej w typie perfekcyjnych rzemieślników niż „wielkich gwiazd” jak np. swojego czasu sławna nie tylko ze wspaniałej gry ale i z różnych ekscesów pozamuzycznych Marta Argerich. No i relacje z konkursu też raczej spokojne i rzeczowe, bardzo odległe od tych barwnych i emocjonalnych, jakich wiele lat temu dostarczał nam Jerzy Waldoff.
I tylko ON pozostał niezmienny – główny bohater Konkursu, Fryderyk Szopen. Pierwsze dni upłynęły głównie pod znakiem nokturnów i ballad/fantazji, które wraz z etiudami składają się na program I etapu przesłuchań. Etiudy natychmiast zdradzają wszelkie niedostatki techniczne kandydatów, natomiast pozostałe utwory pozwalają – poza ocenami technicznymi – także na wyłonienie tego nieuchwytnego „czegoś”, co stanowi, że pianista jest nie tylko dobrym pianistą ale że potrafi także czuć i grać Szopena. I tutaj dla wielu zaczynają się schody, gdyż – przy bardzo wyrównanym poziomie technicznym - zdarza się, że nokturny mają niewiele wspólnego z nokturnem, ballady nie są „romantycznie opowiadane” a technicznie odklepywane, zaś w skądinąd dobrze wykonanej fantazji f-moll za nic nie da się rozpoznać patriotyczno-emocjonalnej burzy, która stanowi tło i osnowę utworu (co wskazuje, że jeden czy drugi młody pianista mógł „nie odrobić” lekcji z historii epoki). Poza tym rzuciło mi się w oczy (a właściwie bardziej w uszy????))), że kilku polskich wykonawców zdecydowało się nie na ballady a na scherzo b-moll (które zresztą również uwielbiam). Nie wiem, co to za znak i co to oznacza ale może ktoś będzie miał jakiś pomysł.
Na marginesie dodam, że jestem – jak zwykle – pełna podziwu dla wszystkich wykonawców z Azji, z – wydawałoby się – tak odległej od nas kultury, którzy uwielbiają, kochają i czują Szopena i potrafią go naprawdę dobrze interpretować (nie jest prawdą, że są tylko „techniczni”, wielu z nich oprócz techniki naprawdę świetnie interpretuje poszczególne dzieła, wymienię tutaj choćby Kate Liu czy swego czasu Thai Son Danga, którego uczniowie dziś zasilają „narybek” Konkursu). To fenomen, nad którym często się zastanawiałam a japońską fascynację Szopenem i jego muzyką zrozumiałam dopiero po przeczytaniu książki Natsume Sōseki „Kokoro” (tł.:”Sedno rzeczy”).
Czyli Szopen wszędzie, Szopen bez granic. Ballady, scherza, nokturny i etiudy podczas jazdy samochodem, przy pracach domowych i przy pracach nad projektami (o ile nie trzeba akurat robić skomplikowanych wyliczeń czy rozmawiać przez telefon). A pod koniec dnia z lampką wina w fotelu. Z Szopenem jest mi świetnie. Na zakończenie polecam Wszystkim Państwu, którzy tak jak ja nie mogą w tej chwili przesiadywać całymi dniami w Filharmonii Narodowej, słuchanie transmisji w radiowej Dwójce. Nadają wszystkie przesłuchania a komentarze są bardzo profesjonalne, dyskretne i nieirytujące.
Obserwuję z dużym niepokojem i opisuję Polskę posmoleńską. Poza tym zdarza mi się czasami opisywać inne sprawy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura