Życie na bagnach (bo w krainie bagien, stawów i szuwarów postawiłem chatę) ma swoją cenę, są nią okazjonalne ataki gorączki bagiennej. Ktoś mógłby powiedzieć, że to sezonowe przeziębienie, ja tam wolę malowniczą gorączkę bagienną.
W tym roku zdecydowałem się wyrwać na nią parę dni zwolnienia, a to z powodu że kiepsko się uczestniczy w trzech telekonferencjach naraz po paredziesiąt typa każda na każdej kaszląc i majacząc.
Pani doktor czatująca z klientami medikowera zapowiedziała się za godzinę, pojawiła po trzech i kazała sobie sfotografować gardło. Znaczy że ja – mi, nie jej. Zarąbista rozrywka, taka autofotografia wzierna. Dobrze, że mam smartfona normalnych rozmiarów. Dobrze, że gardło, a nie prostata.
Zignorowała moją prośbę o l4, przepisała syrop i rozłączyła się.
Rozumiem, że za swoje marne trzy stówki miesięcznie nie mogę narzucać się co chwilę, tzn. co trzy lata i oczekiwać bógwieczego.
Na marginesie, czarno widzę z tym kowidem, bo ja na miejscu lekarza za żadne pieniądze nie ruszyłbym się zza komputera od wystawiania syropu, żeby podłączać jakichś pechowców pod tlen.
No, w każdym razie, gdyby ktoś szukał, to lekarze gromadzą się w takich miejscach:
Inne tematy w dziale Społeczeństwo