Zza lasu dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. Szczecin. Był 26 dzień lipca owego roku. To ważna informacja. Za kilka dni zapomniałbym, że właśnie tego dnia napisałem kilkadziesiąt zdań, i że był lipiec , a zza Lasu Arkońskiego dochodziły pomruki nadchodzącej burzy.
A tak – wszystko jasne.
– Nie wierzę w UFO – powiedziała pani Alga, były członek zarządu Towarzystwa Parapsychologicznego w Czelabińsku. – To tylko zwidy i ewentualnie zjawiska wywołane podczas medytacji metasylwiańskich – dodała. Alga Iwanowna medytowała trzy razy dziennie, zawsze po wypiciu ćwiartki wywaru z guana i jeżeli chciała wytłumaczyć pojawianie się dziwnych obiektów, czy też łun na niebie, twierdziła, iż są to produkty uboczne medytacyjnego transu. – Ja także nie wierzę w UFO, bo to nie kwestia wiary, ale owszem widywałem ich dziesiątki – rzekłem od niechcenia. – Jakże to, pan widział? – wykrztusiła Alga Iwanowna Łypiasta znieruchomiawszy w rozkroku. – Oczywiście, tak jak panią – potwierdziłem – ale opowiem – być może – innym razem, bo zza lasu dochodzą pomruki nadchodzącej burzy i zaraz lunie deszcz. – Ależ proszę – załkała Łypiasta. – Przykro mi – odpowiedziałem stanowczo i uchyliłem kapelusza. Szedłem powoli. Funkcjonariusze straży miejskiej uwijali się w gąszczu samochodów i wypisywali mandaty za złe parkowanie.
Z oddali dochodziły krzyki bitych przez palanciarzy spacerowiczów. To słynna od dawna grupa Stefana zwana Stefany. Najczęściej młode zbiry tłukły wyelegantowanych ludzi pracy w soboty i niedziele. W od-dali rozpościerały skrzydła orły z Pomnika Czynu Polaków. – Zostanie pan ukarany – krzyczał w biegu funkcjonariusz – właścicielu psa, który zrobił kupę w miejscu publicznym! Spojrzałem, rzeczywiście mój przyjaciel był wyraźnie odprężony. Zareagowałem błyskawicznie. – Pan o sprawach przyziemnych, a nad nami UFO – krzyknąłem rozentuzjazmowany. Strażnik miejski nuże szukać latającego talerza, a ja myk i już mnie razem z psem nie było. Usłyszałem jeszcze pomruki nadchodzącej zza lasu burzy. Następnego dnia lokalne przedpołudniówki pisały o tajemniczych zjawiskach nad Szczecinem. Ja tam w UFO nie wierzę, bo je widziałem. Wierzy w nie strażnik miejski, który opowiadał o swym Bliskim Spotkaniu z zielonymi ludzikami w miejscowej telewizji TVP3 oraz Alga Iwanowna Łypiasta, albowiem naonczas medytowała i – jak twierdzi – wydzieliła nieziemskie opary. W popołudniówkach lokalnych o zdarzeniu nie wspomniano słowem. Prasa jak zwykle manipuluje rzeczywistością. Znowu idzie burza.
Senator niezwykle dumny z faktu, że jest Senatorem, długo mizdrzył się przed lustrem, aż w końcu, dla niepoznaki, spuścił wodę w klozecie, a ta wzburzyła swą przejrzystość aż miło. Kto wie co dzisiaj się zdarzy? – dumał Senator, chrupiąc grzanki z serem. A może zrobię coś pożytecznego i udzielę wywiadu lokalnym popołudniówkom – rozmarzył się przy kolejnym kęsie. Nagle ryknął potężnym śmiechem, bo przypomniał sobie wierszyk, który był spłodził swego czasu i doszedł do wniosku, że powinien być poetą, to dla ducha i Senatorem, to dla ciała i kieszeni. – Jak to szło? – zapytał głębię swego wnętrza. – Ano tak – odpowiedziało. – No, wspaniale – zarechotał Senator i ruszył do wyjścia. Grafitowy mercedes błyszczał w słońcu. – Świat jest piękny – wzdychali radośnie szczecinianie spieszący do pracy. – A zieleń naszego miasta wręcz zniewala – pisnął ktoś w środku tłumu maszerującego gładkimi jak lustro chodnikami. Na szczycie potężnego Zachodnio-pomorskiego Domu Sportu radośnie powiewała flaga z Gryfem Pomorskim. Jedynie pod Kredyt Bankiem PSI Ce Ha siedział stary człowiek w pluszowym meloniku i zawodził błagalne prośby o wspomożenie. Senator doszedł do wniosku, że właśnie on da przykład wielkoduszności współobywatelom, wyciągnął z kieszeni dziesięciozłotowy banknot i podał go żebrakowi. Ten niespodziewanie z wielką siłą chwycił go za nadgarstek i wysyczał z niesmakiem: – A gdzie psi synu, miliony, które ukradłeś? – Nic nie ukradłem, żebraku, jak śmiesz! Zaraz wezwę straż miejską, aby ci dano wycisk.
Niestety funkcjonariusze tejże uwijali się, jak pszczoły w gąszczu samochodów i wypisywali mandaty za złe parkowanie. – Niech to wszyscy diabli – warknął Senator. – O, nie, ty jesteś pierwszy na mojej liście. – wyszeptał Pluszowy Melonik. W tym momencie z dachu domu na skrzyżowaniu ulic Monte Cassino ( dawniej: Armii Czerwonej). i Zygmunta Felczaka (dawniej: jak obecnie), z hukiem spadł gąsior dekarski, prosto na głowę Senatora. Ten nie odczuł nawet bólu, runął jak długi na chodnik, z wrażenia zmoczył spodnie i stracił przytomność. Co ciekawe, jak doniosły popołudniówki, tego dnia siedmiu szczecińskich radnych spotkał ten sam los i wszyscy trafili do szpitala na Pomorzanach. „Czy to nie zadziwiające? Gąsiory jednocześnie uderzają w senatora i radnych” – pisał w artykule odredakcyjnym naczelny Bój-Huta. Zapewne, zapewne – wymamrotał prezydent miasta i polecił odpowiednim służbom (także buszującej wśród samochodów straży miejskiej) podjęcie działań wyjaśniających.
– Tylko tak Marcysiu miła – powiedziała szeptem Alga Iwanowna Łypiasta. -Jesteś prawie dojrzałą panną, piękną jak róża, ale twoje wejście w wiek kobiecy nie może być zwykłe i mało oryginalne. Pochodzisz z Sakumpakumckich, starego rodu magów, parapsychologów i kręgarzy błotnych. A to zobowiązuje. Ten dziwny kamień z tajemniczym napisem: Ickilag który przyniosłaś w biesadze i który z kolei przemówił do twojego wnętrza winien wrócić na swoje miejsce. On nie czuje się tutaj dobrze i może oddziaływać na rzeczywistość, wyginać nią jak plasteliną, rozciągać niczym gumę i emanować narkotyczno-toksyczne wizje. Co zatem zrobić? Myślę, iż należy zastosować formułę 69 z Księgi Wtórej Pierwszych Praw. A to znaczy, że będzie trzeba utworzyć krąg składający się przynajmniej z sześciu osób i do ogniska, przy wtórze zaklęcia: wrzucać przez lewe ramię, kolejno: guano, glut Merlina, nahajkę, oszczypek polski, runo, drzazgę z prawdziwego hulajpola i na koniec kawał tłuszczu. O, widzisz wszystko mam oprócz tego ostatniego. Jeszcze dzisiaj pójdziesz do sklepu i kupisz kostkę smalcu. Najlepszego. A wieczorem pójdziemy razem z moimi przyjaciółkami z Pomorskiego Towarzystwa Psychotronicznego do parku Kasprowicza i tam na polanie przeprowadzimy całe misterium. Kamień zniknie, a nie będzie miało pretensji, że przywłaszczyłaś sobie to co nie twoje. Teraz ruszaj do domu i pamiętaj o smalcu. Nie zapomnij. – Dobrze ciociu – odpowiedziała uradowana Marcysia i pobiegła podskakując niczym mała dziewczynka. Za nią leciał z szumem cały szwadron zalotnych spojrzeń wysyłanych przez młodzieńców podnieconych jej płcią, kolorem oczu i gibkością. Marcysia pomyślała, że dobrze zrobi, gdy już teraz kupi smalec bo potem może zapomnieć. W sklepie przy alei Wojska Polskiego było kilka rodzajów tłuszczu: Mazowiecki , Małopolski , Wielkopolski ... Marcysia wzięła Zachodniopomorski. Zawsze to chociaż z nazwy bardziej swojski. Teraz ruszyła truchtem wzdłuż torów tramwajowych, do najbliższego przystanku w kierunku Śródmieścia. Tam zatrzymał się tramwaj linii 1 i 9. Nagle zobaczyła mnie machającego ręką, spłonęła rumieńcem, potknęła się i biesaga razem z kostką smalcu łukiem wystrzeliły w górę, aby po chwili upaść w odległości kilku metrów. Biesaga cała, natomiast smalec rozpłaszczył się jak kilkudniowy szczeniak i rozbryzgnął niczym krater księżycowy tuż obok przejścia dla pieszych poprzecinanego tramwajowymi szynami. „Kto mógł pomyśleć, że to takie ważne. Kto by przypuszczał, że moje machanie rękami do ukochanej M. spowoduje takie skutki” – pisałem po godzinie w moim pamiętniku.
Zza lasu dochodziły pomruki nadchodzącej burzy. Wieczorny upał zniewalająco obezwładniał zmysły i wyciskał słony pot z sunących jak olbrzymie ślimaki spacerowiczów. Alga Łypiasta mimo wszystko szła w miarę szybko, a za nią, posapując i pokrzykując, aby zwolniła, dreptały jej cztery przyjaciółki z Pomorskiego Towarzystwa Psychotronicznego. I jeszcze Marcysia z nieodłączną biesagą, w której ukryła tajemniczy kamień z napisem: Ickilag i kupioną po raz wtóry kostkę smalcu Zachodniopomorskiego . Ciotka Alga wiozła w pancernym wózku na specjalne zakupy: guano, glut Merlina, nahajkę, oszczypek polski, runo, drzazgę z hulajpola i zapałki ekologiczne. Towarzystwo zmierzało na Księżycową Polanę w parku Kasprowicza w Szczecinie. W tym samym czasie wiedziony nadludzkim instynktem Leon Standtorp jechał rowerem górskim przez bezdroża Lasu Arkońskiego, wiedząc z całą pewnością, że na parkowej polanie zdarzy się coś ważnego. – Hej! – krzyknął do spacerującego wąwozem starszego pana w pluszowym meloniku, oryginalnych czarno-granatowych adidasach, wymachującego laseczką z ołowianą gałką. W odpowiedzi ów jegomość przesłał w kierunku Leo zielony, laserowy promień, który po drodze liznął jęzorem grupę elfów i kwiat paproci, a na koniec pozdrowił rowerzystę w sobie tylko znany sposób. Ognisko na Księżycowej Polanie płonęło już krwistojasnoniebiesko. Dookoła siedziało sześć kobiet. Przede wszystkim Łypiasta – mistrz ceremonii, Marcysia, jej siostrzenica, tak bardzo przepełniona ciekawością tego co się stanie, iż na długo wstrzymała oddech i cztery panie X z Pomorskiego Towarzystwa Psychotronicznego, które uczestniczyły w swej karierze w tak dziwnych obrzędach, że nie bały się niczego. Alga Iwanowna zaczęła miarowo uderzać sękatym kijem w przyniesiony przez Marcysię tajemniczy kamień z równie tajemniczym napisem. Już po pierwszym uderzeniu usłyszała w głębi swego wnętrza ostrą reprymendę: – Przestać natychmiast!, przestać natychmiast!, bo będzie źle! – Zaczynamy medytacje metasylwiańskie, szybko! – krzyknęła Łypiasta. – Ja wrzucę do ognia co trzeba.
Zapadał zmrok, księżyc świecił w pełni i zdumiałby się człowiek przechodzący w pobliżu polany widząc siedzące przy ognisku, trzymające się w kręgu za ręce kobiety mruczące głośno: – Ooo! Moo! Ooo! Moo!... Nagle Alga Łypiasta zaczęła wrzucać do ognia kolejno: guano, glut Merlina, nahajkę, oszczypek polski, runo, drzazgę z oryginalnego hulajpola i na koniec kostkę smalcu. W tym momencie płomienie strzeliły w górę, na wysokość koron otaczających polanę drzew, zapiszczało, zaskwierczało, Alga zawodziła dziwną pieśń, mamrotała rozkazująco, a potem uniosła lewą rękę i palcem wskazującym dotknęła poświaty księżyca. Dochodziła 21.00. Kamień drgnął, zaczął szybko kręcić się dookoła swojej osi i wystrzelił w górę, a następnie w kierunku centrum Szczecina. Dookoła słychać było drżący niby struny harfy szept.. Jak potwierdziło wielu świadków, dokładnie w tym czasie z wieczornego nieba, w okolicach budynku Muzeum Narodowego przy ulicy Staromłyńskiej spadł dziwny przedmiot, przepalił płytę chodnikową i głęboko wrył się w ziemię. Nigdy go nie odnaleziono10. – Już po wszystkim – powiedziała Łypiasta. – Masz spokój Marcysiu. Kobiety stłumiły ogień. Pokropiły miejsce ceremonii wodą, sześć razy splunęły przez lewe ramiona i zaczęły iść w kierunku Jasnych Błoni. Nie wiedziały, że od początku do końca były obserwowane przez Leona Sandtorpa, który wdrapał się na wysoką sosnę i widział wszystko jak na dłoni.
Świeciło słońce i ptaki świergoliły, tak, że aż dziw brał ludzi. Marcysia wyszła z domu i postanowiła natychmiast, iż pojedzie tramwajem do jeziora Głębokie i tam będzie pływać i chłodzić głowę rozognioną po wczorajszych emocjach. Doszła do alei Wojska Polskiego. Niespodziewanie ktoś zastąpił jej drogę. – Czy możemy pójść tam razem? – usłyszała. Podniosła wysoko głowę i ujrzała rosłego, przystojnego mężczyznę, z szerokim torsem, czarnymi, kręconymi włosami, a może brązowymi i falistymi – trudno powiedzieć – słońce świeciło tak mocno. – Jestem Leo Sandtorp vel Jan Kowalski i kocham panią. Od dawna. – A ja jestem zdumiona – odparła Marcysia. – Ale pójdę, czemu nie. – Uff, jak gorąco – powiedział Leon zdejmując kurtkę lotniczą typu B-15. Przerzucił ją przez prawe ramię, a lewą ręką objął Marcysię. – A może Mary chcesz zobaczyć gdzie mieszkam? – Nie wiem, gdzie mieszkasz? – Na osiedlu Atlantis. – Gdzie to jest? – W okolicach Szczecina, najpierw trzeba jechać tramwajem do Głębokiego, potem autobusem a potem jeszcze kawałek metrem. Zobaczysz, Mary, tam jest nieziemsko. – Naprawdę? – O, tak. Szli mocno przytuleni i gdy dochodzili do przystanku tramwajowego linii 1 i 9 Leo zapytał: – Czy wiesz Mary, że zmieni się Czas i Kalendarz? – Ojej! – zdumiała się Sakumpakumcka. – Mój ty mądralo najpiękniejszy – dodała. Nadjeżdżał tramwaj. Szedłem zamyślony aleją Wojska Polskiego. Nagle,w oddali zobaczyłem Mary idącą w uścisku z wysokim mężczyzną. Moje serce zatłukło jak u schwytanego w sidła zająca. – Mary! – wykrztusiłem i zacząłem biec. Nie słyszała. – Mary! Dojeżdżał tramwaj. Zaraz wsiądą do niego i znikną mi z oczu. Ruszyłem co sił Już dobiegałem do torowiska, gdy poślizgnąłem się na kupce smalcu marki Zachodniopomorski
Łukiem przeleciałem wprost pod tramwaj linii 1, którego koła odcięły mi głowę niczym katowski topór. Nie czułem ciała i szepnąłem tylko: – Ickilag. Sam nie wiem dlaczego. Potem z góry ujrzałem moją rozczłonkowaną figurkę, do której powoli zbliżała się szaroskóra istota, szybko zebrała ją do worka i oddaliła się lotem błyskawicy. Ziemia mnie nie interesowała. Byłem tylko myślą zwiewną, unosiłem się jak na karuzeli. Leciałem niczym dmuchawiec. Wpadłem do świetlistego labiryntu. – Oto Ernest Ludwik – piał chór przejrzystych jak szkło karłów. To pomyłka, pozwólcie mi zatelefonować! – wrzasnąłem. Łóżko wodne falowało jak wzburzone morze. – Kim jesteś? – zapytał zbir spluwając pod moje nogi. No właśnie, kim jestem?
Wiem jedno: Mój rodzinny Szczecin, gród Gryfa i ulica Moniuszki 4 na Jasnych Błoniach w Zachodniopomorskiem zostały na Ziemi.
Lech Galicki
Lech Galicki, ur. 29 I 1955, w domu rodzinnym przy ulicy Stanisława Moniuszki 4 (Jasne Błonia) w Szczecinie. Dziennikarz, prozaik, poeta. Pseud.: (gal), Krzysztof Berg, Marcin Wodnicki. Syn Władysława i Stanisławy z domu Przybeckiej. Syn: Marcin. Ukończył studia ekonomiczne na Politechnice Szczecińskiej; studiował również język niemiecki w Goethe Institut w Berlinie. Odbył roczną aplikację dziennikarską w tygodniku „Morze i Ziemia”. Pracował jako dziennikarz w rozmaitych periodykach. Był zastępcą redaktora naczelnego dwutygodnika „Kościół nad Odrą i Bałtykiem”. Od 1995 współpracuje z PR Szczecin, dla którego przygotowuje reportaże, audycje autorskie, słuchowisko („Grona Grudnia” w ramach „Szczecińskiej Trylogii Grudnia.”), pisze reżyserowane przez redaktor Agatę Foltyn z Polskiego Radia Szczecin słuchowiska poetyckie: Ktoś Inny, Urodziłem się (z udziałem aktorów: Beaty Zygarlickiej, Adama Zycha, Edwarda Żentary) oraz tworzy i czyta na antenie cykliczne felietony. Podróżował do Anglii, Dani, RFN, Belgii; w latach 1988 – 1993 przebywał w Berlinie Zachodnim. Od 1996 prowadzi warsztaty dziennikarskie dla młodzieży polskiej, białoruskiej i ukraińskiej w Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej. Jest członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Związku Zawodowego Dziennikarzy. W 1994 otrzymał nagrodę specjalną SDP za różnorodną twórczość dziennikarską i literacką. Wyróżniany wielokrotnie przez polskie bractwa i grupy poetyckie. Od 2011 prowadzi w Szczecińskim Domu Kombatanta i Pioniera Ziemi Szczecińskiej: Teatr Empatia (nagrodzony za osiągnięcia artystyczne przez Prezydenta miasta Szczecin), pisze scenariusze, reżyseruje spektakle, w których także występuje, podobnie okazjonalnie gra główną rolę w miniserialu filmowym. Jako dziennikarz debiutował w 1971 roku w tygodniku „Na przełaj”. Debiut literacki: Drzewo-Stan (1993). Opublikował następujące książki poetyckie: Drzewo-Stan. Szczecin: Szczecińskie Wydawnictwo Archidiecezjalne „ Ottonianum”, 1993; Ktoś Inny. Tamże, 1995; Efekt motyla. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 1999. Cisza. Szczecin: Wyd. Promocyjne „Albatros”, 2003, KrzykOkrzyk, Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2004. Lamentacje za jeden uśmiech. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2005. Tentato. Zapamiętnik znaleziony w chaosie. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2007. Lawa rozmowy o Polsce. Współautor. Kraków: Solidarni 2010, Arcana, 2012, Antologia Smoleńska 96 wierszy. Współautor, wyd. Solidarni 2010, rok wyd.2015. Proza, reportaże, felietony: Trzask czasu, Czarnków: Interak, 1994; Na oka dnie (wspólnie z Agatą Foltyn) Szczecin: Wydawnictwo Promocyjne „Albatros”), 1997, Jozajtis, Szczecin, Wyd. „PoNaD”, 1999, Sennik Lunatyka, Szczecin: Wyd. Promocyjne „ Albatros”, 2000, Dum – Dum. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2000, Dum –Dum 2. Tamże, 2001, Punkt G., Tamże, 2002, Dziękuję za rozmowę. Zszywka czasu. Tamże, 2003. RECENZJE Charakterystyczne dla „metafizycznych” tomów poezji Galickiego jest połączenie wierszy oraz fotografii Marka Poźniaka (w najważniejszym tomie Ktoś Inny są to zdjęcia kostiumów teatralnych Piera Georgia Furlana), stanowiących tyleż dopełniającą się całość, co dwa zupełnie autonomiczne zjawiska artystyczne, jednocześnie próbujące być świadectwem poszukiwania i zatrzymywania przez sztukę prześwitów Wieczności. Marzenia mają moc przełamania własnego zranienia, ocalenia świadomości boleśnie naznaczonej czasem, przemijaniem, śmiercią. Prowadzą do odnajdywania w sobie śladów nieistniejącego już raju i harmonii. Charakterystyczna jest przekładalność zapisu słownego na muzyczny i plastyczny. Reportaże i felietony Galickiego dotyczą zawsze najbliższej rzeczywistości: ułamki rozmów i spotkań w tramwaju, migawki spostrzeżeń, codzienność w jej często przytłaczającym wymiarze. Zapiski zaskakują trafną, skrótową diagnozą sytuacji życiowej bohaterów. Galicki balansuje pomiędzy oczywistością a niezwykłością zjawiska, powszedniością sytuacji, a często poetyckim językiem jej przedstawienia. Oderwanie opisywanych zdarzeń od pierwotnego kontekstu publikacji („Kościół nad Odrą i Bałtykiem”, PR Szczecin) czyni z minireportaży swoistą metaforę, usiłującą odnaleźć w ułamkach codzienności porządkujący je sens. Podobnie dzieje się w felietonach z założenia interwencyjnych (Dum – Dum, Dum – Dum 2): autor poszukuje uogólnienia, czy też analogii pomiędzy tym co jednostkowe a tym, co ogólne, wywiedzione z wiersza, anegdoty, symbolu, przeszłości. Galicki buduje świat swoich mikroopowiadań również z ułamków przeszłości (np. historia Sydonii von Borck w Jozajtisie), a także z doświadczeń autobiograficznych (pamięta dzień swoich urodzin, przeżył doświadczenie wyjścia poza ciało, oraz groźną katastrofę). Piotr Urbański Powyższy artykuł biograficzny pochodzi z Literatury na Pomorzu Zachodnim do końca XX wieku, Przewodnik encyklopedyczny. Szczecin: Wydawnictwo „Kurier – Press”, 2003. Autor noty biograficznej: Piotr Lech Urbański dr hab. Od 1.10.2012 prof. nadzw. w Instytucie Filologii Klasycznej UAM. Poprzednio prof. nadzw. Uniwersytetu Szczecińskiego, dyrektor Instytutu Polonistyki i Kulturoznawstwa (2002-2008), Dokonano aktualizacji w spisie książek napisanych po opublikowaniu notatki biograficznej Lecha Galickiego i wydanych. Recenzja książki Lecha Galickiego „Dziękuję za rozmowę. Zszywka czasu”. Wydawnictwo „PoNaD”. Szczecin 2003 autorstwa (E.S) opublikowana w dwumiesięczniku literackim TOPOS [1-2 (74 75) 2004 Rok XII]: Dziękuję za rozmowę to zbiór wywiadów, artykułów prasowych, które szczeciński dziennikarz, ale także poeta i prozaik, drukował w prasie w ostatniej dekadzie. Mimo swej różnorodności, bo obok rozmowy z modelkami znajdziemy np. wywiad z Lechem Wałęsą, z chaotycznego doświadczenia przełomu wieków wyłania się obraz współczesności targanej przez sprzeczne dążenia, poszukującej jednak własnych form osobowości. Legendarne UFO, radiestezja, bioenergoterapia, spirytualizm – zjawiska, które Galicki nie obawia się opisywać, niekiedy wbrew opinii publicznej i środowisk naukowych. Prawie każdy czytelnik znajdzie w tej książce coś dla siebie – wywiady z wybitnymi artystami sąsiadują z wypowiedziami osób duchowych, opinie polityków obok opowieści o zwykłych ludzkich losach. Galicki, mimo iż w znacznej mierze osadzony jest w lokalnym środowisku Pomorza Zachodniego, dąży do ujmowania w swoich tekstach problematyki uniwersalnej i reprezentuje zupełnie inny, niż obecnie rozpowszechniony, typ dziennikarstwa. Liczy się u niego nie pogoń za sensacją, a unieruchomienie strumienia czasu przy pomocy druku. Pisze na zasadzie stop – klatek tworząc skomplikowany, niekiedy wręcz wymykający się spod kontroli obraz naszych czasów. (E.S.).
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura