Była dokładnie godzina 12.00. Koniec dwudziestego wieku. W samo południe szedłem aleją Jedności Narodowej ( obecnie: aleją Papieża Jana Pawła II) w Szczecinie. Od wschodu nadciągała burza. Spadły pierwsze krople styczniowego deszczu powodując wzbicie się w powietrze tysięcy fontann zimowego szronu. Pomruki sztormu drażniły nerwy i wzbudzały lęk przed gniewem natury.
Tuż przy komisariacie policji przy ulicy Mazurskiej okładało się bez pardonu i do ostatniej kropli krwi dwóch wyrostków. – Spadaj, spadaj, spadaj – charczał jeden. – Już ciebie skopię – jęczał drugi. Już leżeli na chodniku, nieopodal sklepu monopolowego, przy którym jak zwykle stała grupka miejscowych smutno-agresywnych. – Uduś go – krzyczał jeden lump. – Zglanuj tamtego! – podburzał lump drugi. Postanowiłem przerwać to wzajemne Polaków „się okładanie”.
Podchodzę do zamontowanego w pobliżu aparatu telefonicznego (były takie), wrzucam żeton do odpowiedniej szparki i widzę kartkę z napisaną odręcznie pisakiem informacją: ałtomat uszkodzony . Rozbawiony i zrezygnowany pobiegłem do gmachu Urzędu Miasta przy placu Armii Krajowej 1 ( wcześniej plac Feliksa Dzierżyńskiego 1 ) , ale tam zostałem zatrzymany przez strajkujących portierów. Ruszyłem na ulicę Zygmunta Felczaka. Tam są dwa publicznego użytku „ałtomaty”. Nieczynne. Uszkodzone. „Ałtomatycznie” ruszyłem w kierunku domu, obserwując kątem oka funkcjonariuszy „ałt”. Przy znaku drogowym czarny kot Lewiatan „miałcząc” oddawał „kau”. – „Bauwan” – „zamruczau” i „siknou” na słup latarni. Później sensacją w Szczecinie stały się obfite niebospady, skyfalls , jak mówią Anglicy.
W roku 1666 rolnik z Wrotham (Kent) obudził się pewnego ranka i ze zdumieniem stwierdził, że powierzchnia pól pokryta jest małymi rybami. Co ciekawe, były to witlinki, ryby z rodziny dorszowatych, żyjące w wodach Oceanu Atlantyckiego, aż do wybrzeży Norwegii, podczas gdy Wrotham leży około 10 mil (16 093 m) od brzegu. Także mieszkańcy Acle (Norfolk) doznali szoku, gdy nagle z nieba zaczęły spadać ogromne ilości ropuch. Było ich tak wiele, że musiano nieszczęsne płazy zbierać i w wiadrach wynosić na odległe pustkowia. Jeszcze straszniej zostało doświadczone przez niebiosa miasto Memphis (Tennessee), gdy w roku 1837 zostało wręcz zasypane tysiącami węży. Miały one około 18 cali (14,7 cm) długości. Ogólnie uważano, iż głównym sprawcą wężowego kataklizmu była potęga huraganu. Trudno jednak sobie wyobrazić miejsce, z którego najpotężniejszy nawet żywioł natury mógłby przynieść tak niewiarygodne ilości węży. W roku 1922, w czasie burzy śnieżnej, na Alpy Szwajcarskie spadł deszcz insektów, pająków, gąsienic oraz mrówek. Miasto Baton Rouge (Luizjana) zostało w roku 1896 nawiedzone dla odmiany ornitologicznym rodzajem skyfalls . Z czystego, błękitnego nieba spadły nagle, bez żadnego widocznego powodu, martwe dzięcioły, dzikie kaczki i wiele, wiele piór. W miejscowej gazecie pisano: „Ulice naszego miasta pokryte są stosami ptaków i ich szczątków”. Podobne zdarzenie miało miejsce w roku 1961, gdy na portowe miasto Capitola (Kalifornia) spadły tysiące martwych i rannych ptaków morskich, wśród których przeważały podobne do mew burzyki, należące do ptaków oceanicznych. Wynik ptasiego deszczu: zablokowane drogi, pozrywane linie wysokiego napięcia, zniszczone anteny telewizyjne. Starano się wyjaśnić przyczyny tego zdarzenia. Bez rezultatu. W mieście Chico (Kalifornia) w okresie od lipca do listopada 1921 roku periodycznie występowały kamienne gradobicia. Kilka z kamiennych niebospadów było tak wielkich, że trudno było objąć je dłońmi. Co dziwne, pięć kolejnych niebiańskich kamieniobić koncentrowało się wyłącznie na jednym miejscu – dachu ogromnego magazynu, który uległ kompletnemu zniszczeniu. Dziwna to doprawdy konsekwencja działania tajemniczej siły wyższej.
Thomas Potter z San Diego (Kalifornia) był właśnie w ogrodzie, gdy nagle na ziemię zaczęły spadać czerwone kamienie, brukując ni z tego, ni z owego skrupulatnie pielęgnowane przez działkowicza grządki. Ale najbardziej nieprawdopodobny typ skyfall s musi zaszokować nawet osoby odporne na wszelkiego rodzaju okropieństwa. Otóż w roku 1851 żołnierze ćwiczący musztrę w Beneficia (San Francisco) niespodziewanie zostali zroszeni kroplami krwawego deszczu, któremu już po chwili wtórował grad dużych kawałków surowego mięsa. Podobne zdarzenie miało miejsce w Kentucky, w marcu 1876 roku, gdy mięsoopady pokryły powierzchnię około 4570 metrów kwadratowych. Badania mikroskopowe wykazały, że była to prawdopodobnie konina ( sic !). Przypuszczano, że mięso to zostało porzucone przez drapieżne ptaki, lecz któż wyjaśni ogromne ilości potencjalnego pieczystego, które pokryły tak wielki obszar.
Natomiast 29 stycznia Anno Domini 1999 w Szczecinie odnotowano masowe niebospady gąsiorów dekarskich, które z niezwykłą celnością trafiały w głowy napuszonych i głupich urzędników, biznesmenów, prezesów, wiceprezesów, członków rad nadzorczych, grup wzajemnego wsparcia i odparcia oraz rezydentów wszelkiej maści. – Co się dzieje? – pytali zainteresowani z guzami na czołach i potylicach. – Skąd to? Mówią, że gąsiory przywiało z sycylijskich chałup, moskiewskich kamienic, a nawet z drapaczy chmur w Chicago. A dlaczego tak? A dlaczego w nas? I to po raz wtóry, lecz w tak ogromnej masie. Czyżby moce tajemne zadziałały podstępnie, a może początek trzeciego tysiąclecia tak gwałtownie reaguje na nasze prekursorskie działania?
– Moje drogie głowy do pozłoty, nie narzekajcie, nie wydziwiajcie, bo skrócę was o głowy – rzekła donośnym głosem zza kotary dzielącej czasoprzestrzeń królowa angielska Elżbieta I Tudor, córka Henryka VIII i Anny Boleyn, a następnie wyszarpała z lutni legiony ciężkich jak ołów nutek i sypnęła nimi i i innymi plagami pokutnymi na Pomorze Zachodnie, a te niczym grad pokryły miasta i wsie, drogi, pola i wszystko na co spadły.
Nagle grom walnął w kombinat szybkich potraw, w którym ucztowała elita miejscowych bubków i nie został kamień na kamieniu. – Sami chcieliście – zabuczał chór karłów z innego świata. - Pazerność, pycha, prymitywność, pachołkowatość, prowincjonalizm... – niosło echo.
- Tylko czekać, to se vrati - szumiało w grzmocie wiatrów.
Lech Galicki, ur. 29 I 1955, w domu rodzinnym przy ulicy Stanisława Moniuszki 4 (Jasne Błonia) w Szczecinie. Dziennikarz, prozaik, poeta. Pseud.: (gal), Krzysztof Berg, Marcin Wodnicki. Syn Władysława i Stanisławy z domu Przybeckiej. Syn: Marcin. Ukończył studia ekonomiczne na Politechnice Szczecińskiej; studiował również język niemiecki w Goethe Institut w Berlinie. Odbył roczną aplikację dziennikarską w tygodniku „Morze i Ziemia”. Pracował jako dziennikarz w rozmaitych periodykach. Był zastępcą redaktora naczelnego dwutygodnika „Kościół nad Odrą i Bałtykiem”. Od 1995 współpracuje z PR Szczecin, dla którego przygotowuje reportaże, audycje autorskie, słuchowisko („Grona Grudnia” w ramach „Szczecińskiej Trylogii Grudnia.”), pisze reżyserowane przez redaktor Agatę Foltyn z Polskiego Radia Szczecin słuchowiska poetyckie: Ktoś Inny, Urodziłem się (z udziałem aktorów: Beaty Zygarlickiej, Adama Zycha, Edwarda Żentary) oraz tworzy i czyta na antenie cykliczne felietony. Podróżował do Anglii, Dani, RFN, Belgii; w latach 1988 – 1993 przebywał w Berlinie Zachodnim. Od 1996 prowadzi warsztaty dziennikarskie dla młodzieży polskiej, białoruskiej i ukraińskiej w Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej. Jest członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Związku Zawodowego Dziennikarzy. W 1994 otrzymał nagrodę specjalną SDP za różnorodną twórczość dziennikarską i literacką. Wyróżniany wielokrotnie przez polskie bractwa i grupy poetyckie. Od 2011 prowadzi w Szczecińskim Domu Kombatanta i Pioniera Ziemi Szczecińskiej: Teatr Empatia (nagrodzony za osiągnięcia artystyczne przez Prezydenta miasta Szczecin), pisze scenariusze, reżyseruje spektakle, w których także występuje, podobnie okazjonalnie gra główną rolę w miniserialu filmowym. Jako dziennikarz debiutował w 1971 roku w tygodniku „Na przełaj”. Debiut literacki: Drzewo-Stan (1993). Opublikował następujące książki poetyckie: Drzewo-Stan. Szczecin: Szczecińskie Wydawnictwo Archidiecezjalne „ Ottonianum”, 1993; Ktoś Inny. Tamże, 1995; Efekt motyla. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 1999. Cisza. Szczecin: Wyd. Promocyjne „Albatros”, 2003, KrzykOkrzyk, Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2004. Lamentacje za jeden uśmiech. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2005. Tentato. Zapamiętnik znaleziony w chaosie. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2007. Lawa rozmowy o Polsce. Współautor. Kraków: Solidarni 2010, Arcana, 2012, Antologia Smoleńska 96 wierszy. Współautor, wyd. Solidarni 2010, rok wyd.2015. Proza, reportaże, felietony: Trzask czasu, Czarnków: Interak, 1994; Na oka dnie (wspólnie z Agatą Foltyn) Szczecin: Wydawnictwo Promocyjne „Albatros”), 1997, Jozajtis, Szczecin, Wyd. „PoNaD”, 1999, Sennik Lunatyka, Szczecin: Wyd. Promocyjne „ Albatros”, 2000, Dum – Dum. Szczecin: Wyd. „PoNaD”, 2000, Dum –Dum 2. Tamże, 2001, Punkt G., Tamże, 2002, Dziękuję za rozmowę. Zszywka czasu. Tamże, 2003. RECENZJE Charakterystyczne dla „metafizycznych” tomów poezji Galickiego jest połączenie wierszy oraz fotografii Marka Poźniaka (w najważniejszym tomie Ktoś Inny są to zdjęcia kostiumów teatralnych Piera Georgia Furlana), stanowiących tyleż dopełniającą się całość, co dwa zupełnie autonomiczne zjawiska artystyczne, jednocześnie próbujące być świadectwem poszukiwania i zatrzymywania przez sztukę prześwitów Wieczności. Marzenia mają moc przełamania własnego zranienia, ocalenia świadomości boleśnie naznaczonej czasem, przemijaniem, śmiercią. Prowadzą do odnajdywania w sobie śladów nieistniejącego już raju i harmonii. Charakterystyczna jest przekładalność zapisu słownego na muzyczny i plastyczny. Reportaże i felietony Galickiego dotyczą zawsze najbliższej rzeczywistości: ułamki rozmów i spotkań w tramwaju, migawki spostrzeżeń, codzienność w jej często przytłaczającym wymiarze. Zapiski zaskakują trafną, skrótową diagnozą sytuacji życiowej bohaterów. Galicki balansuje pomiędzy oczywistością a niezwykłością zjawiska, powszedniością sytuacji, a często poetyckim językiem jej przedstawienia. Oderwanie opisywanych zdarzeń od pierwotnego kontekstu publikacji („Kościół nad Odrą i Bałtykiem”, PR Szczecin) czyni z minireportaży swoistą metaforę, usiłującą odnaleźć w ułamkach codzienności porządkujący je sens. Podobnie dzieje się w felietonach z założenia interwencyjnych (Dum – Dum, Dum – Dum 2): autor poszukuje uogólnienia, czy też analogii pomiędzy tym co jednostkowe a tym, co ogólne, wywiedzione z wiersza, anegdoty, symbolu, przeszłości. Galicki buduje świat swoich mikroopowiadań również z ułamków przeszłości (np. historia Sydonii von Borck w Jozajtisie), a także z doświadczeń autobiograficznych (pamięta dzień swoich urodzin, przeżył doświadczenie wyjścia poza ciało, oraz groźną katastrofę). Piotr Urbański Powyższy artykuł biograficzny pochodzi z Literatury na Pomorzu Zachodnim do końca XX wieku, Przewodnik encyklopedyczny. Szczecin: Wydawnictwo „Kurier – Press”, 2003. Autor noty biograficznej: Piotr Lech Urbański dr hab. Od 1.10.2012 prof. nadzw. w Instytucie Filologii Klasycznej UAM. Poprzednio prof. nadzw. Uniwersytetu Szczecińskiego, dyrektor Instytutu Polonistyki i Kulturoznawstwa (2002-2008), Dokonano aktualizacji w spisie książek napisanych po opublikowaniu notatki biograficznej Lecha Galickiego i wydanych. Recenzja książki Lecha Galickiego „Dziękuję za rozmowę. Zszywka czasu”. Wydawnictwo „PoNaD”. Szczecin 2003 autorstwa (E.S) opublikowana w dwumiesięczniku literackim TOPOS [1-2 (74 75) 2004 Rok XII]: Dziękuję za rozmowę to zbiór wywiadów, artykułów prasowych, które szczeciński dziennikarz, ale także poeta i prozaik, drukował w prasie w ostatniej dekadzie. Mimo swej różnorodności, bo obok rozmowy z modelkami znajdziemy np. wywiad z Lechem Wałęsą, z chaotycznego doświadczenia przełomu wieków wyłania się obraz współczesności targanej przez sprzeczne dążenia, poszukującej jednak własnych form osobowości. Legendarne UFO, radiestezja, bioenergoterapia, spirytualizm – zjawiska, które Galicki nie obawia się opisywać, niekiedy wbrew opinii publicznej i środowisk naukowych. Prawie każdy czytelnik znajdzie w tej książce coś dla siebie – wywiady z wybitnymi artystami sąsiadują z wypowiedziami osób duchowych, opinie polityków obok opowieści o zwykłych ludzkich losach. Galicki, mimo iż w znacznej mierze osadzony jest w lokalnym środowisku Pomorza Zachodniego, dąży do ujmowania w swoich tekstach problematyki uniwersalnej i reprezentuje zupełnie inny, niż obecnie rozpowszechniony, typ dziennikarstwa. Liczy się u niego nie pogoń za sensacją, a unieruchomienie strumienia czasu przy pomocy druku. Pisze na zasadzie stop – klatek tworząc skomplikowany, niekiedy wręcz wymykający się spod kontroli obraz naszych czasów. (E.S.).
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości