Kiedy wschodnie ziemie Śląska Cieszyńskiego znalazły się w Rzeczypospolitej, to nauka w każdej szkole powszechnej była prowadzona w języku polskim. Uszczuplenie po 1945 roku do minimum – eufemistycznie słowa dobierając – żywiołu niemieckiego na tym terenie również sprawiło, że potrzeba notorycznego demonstrowania polskości w jakiejkolwiek formie mijała się właściwie z celem. Słowem rozpoczęta przez Pawła Stalmacha i Andrzeja Cinciałę praca organiczna przyniosła owoce i teraz można się do woli rozkoszować ich smakiem. Raz słodkim, raz cierpkim, ale zawsze soczystym. Ojczystym.
Ale na Zaolziu mamy jak „jak za Franza Josepha”. I w tych słowach nie ma przesady, jakby się to mogło zdawać. Tam się czas poniekąd zatrzymał, bo pewne problemy pozostały. O polskość trzeba na swój sposób nadal walczyć. Obojętne czy w Macierzy Szkolnej, która zajmuje się wspomaganiem polskiego szkolnictwa, czy w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Sportowym „Beskid Śląski”, by ślady stóp turystów-Polaków nadal były widoczne na górskich ścieżkach, czy wreszcie poprzez wystawianie sztuk teatralnych przez zespoły amatorskie, których za Olzą i Czantorią jest lekko licząc z tuzin.
Przedstawienia są organizowane w domach Polskiego Związku Kulturalno-Oświatowego, w ośrodkach kultury czy w halach widowiskowych. Raz z bogatą scenografią i sporą liczbą aktorów, innym razem dość skromnie. Spośród tych zespołów wyróżnia się działająca od ponad wieku w Wędryni trupa – Zespół Teatralny im. Jerzego Cienciały Miejscowego Koła PZKO.
Repertuar jego jest dość lekki, momentami bardziej niż przystępny. Na ogół to komedia któregoś z popularnych w świecie dramaturgów. Tym się jednak różnią wędryniacy od większości swych kolegów, że zawsze grają po polsku. Po polsku, a nie w gwarze, choć niekiedy słychać, że z literacką polszczyzną nie obcują na co dzień. I zawsze premiera jest w maju, i zawsze dwa dni pod rząd, i zawsze przy zapełnionej widowni w wędryńskiej „Czytelni”.
Niedawno zaprezentowali nowy spektakl, „Boeing Boeing” Marca Camolettiego, w nowym przekładzie Bartosza Wierzbięty (kto oglądał „Shreka”, ten wie jak genialny jest to tłumacz). Rzecz to o tym, jak zwodnicze bywa miłosne uczucie, jakże często towarzyszy mu kłamstwo i jak najdoskonalszy nawet system może runąć, kiedy samoloty przylatują opóźnione, albo zawracają z trasy z powodu burzy. A wszystko to podlane gęstym sosem humoru.
Strawa lekka i przyjemna. Ale przede wszystkim spożyta we wspólnym gronie, w polskiej wspólnocie, która w ten sposób demonstruje i sobie, i swym czeskojęzycznym sąsiadom swoją obecność. Również pod skrzydłami Melpomeny.
Inne tematy w dziale Kultura