Nagłośnienie przez media informacji o propozycji jednego z rosyjskich polityków-harcowników, by - nazwijmy rzecz po imieniu - Polska, Węgry i Rumunia dokonały wraz z Rosją rozbioru Ukrainy budzi przerażenie. Czy to głupota, zwykła dziennikarska pogoń za niusem, czy też przemyślana akcja?
To już nawet średnio zorientowany odbiorca medialnej papki wie, że od powstania kijowskiego Majdanu toczy się wielka wojna (dez)informacyjna. Zmasowana prorosyjska propaganda i trolling królują na polskich forach internetowych przynajmniej od początku grudnia. I teraz w sukurs funkcjonariuszom z rosyjskim IP komputera i ewidentnym agentom wpływu typu Mateusz Piskorski czy Maciej Wiśniowski przychodzą media, i to również media publiczne, które bez komentarza sprzedają na jedynkach i żółtych paskach enuncjację moskiewskiego Łżezagłoby Żyrinowskiego.
Puszczanie oka do Polaków w kwestii ukraińskiej, pomysły "naprawienia historycznych krzywd" poprzez "powrót Lwowa" w granice Rzplitej pojawiają się od dawna w rosyjskiej narracji i nie są niczym innym jak tylko balonami próbnymi, ale dotychczas nie znajdywały one posłuchu i przechodzono nad nimi do porządku dziennego (vide choćby wypowiedzi ideologa i twórcy b. Partii Narodowo-Bolszewickiej, a obecnie "Innej Rosji" pisarza Eduarda Limonowa z 2012 roku dla "Gazety Wyborczej"). Co się zatem stało? Jeden ze znawców spraw rosyjskich, Bartosz Cichocki z Biura Bezpieczeństwa Narodowego napisał na twitterze: "Nieważne, kto proponował komu. Dyspozycyjne media w Rosji ogłoszą, że Polska dzieli Ukrainę z Rosją. Byle popsuć nasz wizerunek nad Dnieprem". I dobrze by sobie z tego zdali sprawę dziennikarze mainstreamu i ich przełożeni.
Inne tematy w dziale Polityka