Wczorajsza debata w sprawie ACTA była wizerunkowym majstersztykiem. Jej celem było rozmiękczenie, zmęczenie i znudzenie zarówno osób uczestniczących, jak i obserwatorów.
Spotkanie organizowane w formule "otwartego studia", gdzie każdy może się wypowiadać bez limitu czasowego i właściwie mówić o wszystkim co mu w duszy gra, ma jeden tylko mankament - trwa zwykle dłużej niż możliwości percepcyjne uczestników lub słuchaczy i staje się, delikatnie mówiąc, nudne. I właśnie o taki przekaz chodziło organizatorom.
Debata nie wiele wniosła w sprawie ACTA, natomiast w wymiarze kulturowym była zjawiskiem arcyciekawym. Oto obywatele, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów mogli - patrząc premierowi w twarz - wypowiedzieć się i na temat, i nie na temat, czy wręcz odreagować psychicznie swoje traumy wobec władzy wykonawczej ("no, to wyrzuciłem wreszcie temu Donkowi co o nim myślę"). Z kolei dla premiera była to świetna okazja szlifowania aktorskiego talentu. Donald Tusk imał się przeto różnych sztuczek, a to pokazywał twarz starszego kumpla, zwracając się do większości dyskutantów per kolego, a to ukazywał udawane wzburzenie á la Mieczysław Rakowski w Stoczni Gdańskiej w 1983 r., zaś momentami ze swadą okraszoną nutką złośliwości odpowiadał niczym Leszek Miller podczas spotkania z młodzieżą w stołówce KC w 1989 r., by wreszcie publicznie zrugać ministrów, puszczając przy tym oko do publiki: "patrzcie z kim tu muszę pracować".
Słowem wszyscy byli zadowoleni; władza ukazała ludzką twarz a wentyl bezpieczeństwa zadziałał. Poszło gładko, bez bólu i bez zbędnych strat, niczym w parafrazie starego przysłowia
- I jam syty a i owca cała - powiedział wilk po zjedzeniu pasterza...
Inne tematy w dziale Polityka