Oto nagle dowiaduję się, że w dwóch najważniejszych partiach po głowie dostają teraz ci politycy, którzy śmieli w czasie kampanii jeździć po okręgach wyborczych i agitować za swoimi ludźmi.
Początkową sądziłem naiwnie, że chodziło o kumpli z list konkurencji. No tak, za coś takiego to bezapelacyjnie czapa murowana! Ale tu okazało się, że te cięgi dostają za wspieranie tych swoich, z własnej partii, tyle że umieszczonych na czwartej, siódmej czy jedenastej pozycji. Zgłupiałem. I abym za szybko nie wyszedł z tego stanu, zaraz słyszę, że tym samym nie wykazali oni lojalności wobec centrali, która przecież dobrze wiedziała, kto i z jakiego okręgu miał wejść do parlamentu, bo przecież precyzyjnie sama te listy układała z założeniem, że "jedynka" zgarnie najwięcej głosów,"dwójka" ciut mniej, "trójka" jeszcze mniej etc. etc.
Aha. No to jasne. Tym samym otrzymałem już post factum kolejny argument, że bardzo dobrze zrobiłem, nie udając się na wybory. Bo o co tu chodzi? O to, bym jako wyborca zaufał partii, bo "partia wszak wie lepiej" (Boże! sądziłem naiwnie, że te czasy mamy już dawno za sobą!) i zagłosował na przesłaną z centrali listę, a dokładnie na numer jeden. A to znaczy ni mniej, ni więcej tylko tyle, że zdanie wyborcy w ogóle się nie liczy i nie powinien wybierać kandydatów poniżej trzeciego miejsca. Szkoda, że tego ustępu nie ma w ordynacji.
Jednakże proponowałbym coś innego, a sądzę, że ta poprawka spotka się z poparciem wszystkich pięciu parlamentarnych klubów: otóż byłoby zdecydowanie bardziej uczciwie (a przede wszystkim bardziej korzystnie dla partii zagrożonych rakiem frakcyjności), gdyby taki wyborca głosował jedynie na partyjną listę. A już potem, po ogłoszeniu ile danemu stronnictwu przysługuje miejsc w parlamencie, każde sobie mogłoby obsadzać je według swojego widzimisię. Wtedy schetynowcy czy ziobryści istnieliby jedynie w dalekim, dalekim terenie...
Inne tematy w dziale Polityka