Przed tygodniem premierzy Polski i Republiki Czeskiej otworzyli w Kocobędzu (czes. Chotěbuz) pod Cieszynem polsko-czeskie połączenie gazowe. Jednakże Donal Tusk jakoś nie znalazł czasu, by przy tej okazji spotkać się z zaolziańskimi Polakami.
Może dlatego, że tamtejsi Polacy nie mają takich kłopotów jak ich rodacy na Wileńszczyźnie. A jeżeli już pojawiają się problemy ze stosowaniem dwujęzycznego nazewnictwa, czy języka pomocniczego w urzędach to raczej z powodu obstrukcji władz samorządowych, a nie rządu w Pradze. A może dlatego, że Polacy w żadnej z gmin w czeskiej części Śląska Cieszyńskiego nie stanowią większości, a w skali całego obszaru jest ich raptem 40 tysięcy? A może z tego powodu, że zaolziańskie wychodźstwo nie jest w Polsce liczne (choć - tak na marginesie - może się poszczycić osobą przewodniczącego Europarlamentu), a tym samym prozaolziańskie lobby (w odróżnieniu od wspomnianej Wileńszczyzny) i elektorat?. Albo też zaważyła inna kwestia, która być może była najważniejsza, że tereny te należały do Rzplitej jedynie od października 1938 r. do września 1939r., a władze w Warszawie do dzisiaj mają w zwyczaju bić się w piersi za "grzech beckowszczyzny" (bo o wiedzę o tym, że obecne Zaolzie było w granicach Polski od listopada 1918 r. do stycznia 1919 r. premiera-historyka raczej nie posądzam).
Tak czy inaczej jest to skandal, gdyż - o czym się mało wie - ok. sześć tysięcy Zaolziaków nie przyjęła czeskiego obywatelstwa, nadal legitymuje się polskim paszportem i regularnie bierze udział w wyborach w konsulacie w Ostrawie. Nie jest to może imponujący elektorat, ale obowiązkiem premiera rządu Rzplitej, jeżeli już bawi w okolicach, gdzie mieszka polska mniejszość, która bynajmniej nie ze swojej własnej woli znalazła się w granicach administracyjnych innego państwa, jest spotkanie się z tymi ludźmi, którzy na Polskę nie mówią inaczej jak Ojczyzna.
Inne tematy w dziale Polityka