Uniemożliwianie przez władze litewskie tamtejszym Polakom swobodnego kształcenia się w języku narodowym, zapisywania nazwisk i imion w wersji oryginalnej, czy też stosowania polskiego nazewnictwa w przestrzeni publicznej od dawna wywołuje oburzenie, którego ukoronowaniem był teatralny gest samego Lecha Wałęsy, odmawiającego przyjęcia Krzyża Wielkiego Orderu Witolda Wielkiego.
I słusznie. Bo mniejszości narodowe i etniczne podlegają szczególnej ochronie w Unii Europejskiej, w której cały czas pokutuje nieszczęsny wersalski duch tzw. państw narodowych. Ale tak na marginesie sytuacji Polaków na Litwie warto zadać pytanie, jak Rzplita, państwo o multikulturowej tradycji, sięgającej panowania Kazimierza Wielkiego, troszczy się o swych obywateli, którzy deklarują w spisie powszechnym inną narodowość niż polska.
Otóż ustawa z 6 stycznia 2005 r. o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym (przetłumaczona nb. na wszystkie języki zamieszkujących w Polsce mniejszości, w tym również na romski, ormiański, łemkowski, karaimski i tatarski) gwarantuje tym społecznościom możliwość zachowania i kultywowania własnego języka, kultury i tradycji.
Oto - powiada ustawa - przed organami gminy, obok języka urzędowego, może być używany, jako język pomocniczy, język mniejszości (art. 9. pkt 1), z tym, że "język pomocniczy może być używany jedynie w gminach, w których liczba mieszkańców gminy należących do mniejszości, której język ma być używany jako język pomocniczy, jest nie mniejsza niż 20 % ogólnej liczby mieszkańców gminy i które zostały wpisane do Urzędowego Rejestru Gmin, w których używany jest język pomocniczy" (gmin tych w 2010 r. było raptem trzydzieści). Podobnie ma się w kwestii "tradycyjnych nazw w języku mniejszości" - nazw miejscowości, obiektów fizjograficznych i ulic.
I tu pojawia się pytanie - a dlaczego dwadzieścia procent, a nie trzydzieści czy - powiedzmy - piętnaście? skąd się wziął taki parytet? W Republice Czeskiej stosowanie języka dodatkowego mniejszości jak i podwójnego nazewnictwa dotyczy już obszarów zamieszkałych w dziesięciu procentach przez mniejszość. A inną niż czeska narodowość deklaruje tam 9,6 proc. obywateli (stan na 2001 r.). Czy zatem tak wielkim zagrożeniem dla całości i integralności czterokrotnie większej pod względem liczby mieszkańców Rzplitej, gdzie nie-Polaków jest raptem 3,3 proc. (stan na 2002), byłoby zmniejszenie tego progu, by pojawiło się więcej gmin i miejscowości, gdzie obok polskiej nazwy byłaby i ta w języku mniejszości (a trzeba też pamiętać, że szczególnie na północy i zachodzie kraju żyją ci, którzy trafili tam w wyniku powojennych przesiedleń, że ujmę to eufemistycznie, przede wszystkim w tym celu, by już nigdy więcej na danym obszarze nie stanowili zwartej grupy).
Kolejna kwestia to sposób egzekwowania gwarantowanego przez ustawodawcę prawa. Z wnioskiem w sprawie języka pomocniczego czy nazewnictwa występuje do ministra spraw wewnętrznych i administracji rada gminy, spełniającej owo dwudziestoprocentowe kryterium (art. 10. i 12.). Ale rada przecież nic nie musi, gdyż jej skład, wybierany w powszechnych wyborach, niekoniecznie wszak odzwierciedla proporcje narodowe i etniczne mieszkańców. A jeśli i nawet, to przecież demokratycznie można przegłosować ewentualnych wnioskodawców.
To tylko takie drobiazgi, ale i one ukazują, że Państwo Polskie, którego spora część obywateli deklarujących polskość (w tym piszący te słowa) miało przynajmniej jednego z dziadków, w którym nie płynęła bynajmniej "etnicznie polska" krew, i które chlubi się swoją wielokulturowością i dumne jest z Rzplitej Obojga, a raczej - jak to się obecnie zwykło podkreślać - Wielu Narodów, zapomina o tych, którzy stanowili o jego fenomenie i atrakcyjności.
Inne tematy w dziale Polityka