Szlak zaczyna się - jeśli tak się dobrze zastanowić - "U Andrzeja", w niewielkiej gospodzie, która umościła się w dolnej części jednorodzinnego domku. A domek ów, podobnie zresztą jak i inne przy tej ulicy, nie dał się leninowskiej machinie dziejów i planom zagospodarowania przestrzennego. Pozostał nietknięty. I teraz bloki trzymają się od niego z dystansem.
Barmanka z wyczuciem pieści guziki automatu. Po niecałym kwadransie słychać brzęk wypadanych monet.
- No, szefowa, należy nam się przynajmniej po półce - słychać od stołu.
- Ale! to przecież ja grałam.
- Ale ale! gdyby nas tu nie było, to by pani nie wygrała ani grosza. Ta kasa to tylko dzięki nam.
Śmiechy. Jednak nie mija pięć minut a na naszych stolikach pojawiają się kieliszki z przezroczystym trunkiem. Szefowa ma honor.
"U Andrzeja" przesiadują panowie w sile wieku i niekiedy licytują się, który z nich więcej zapamiętał z dzieciństwa wierszyków Brzechwy. "Stoi w lesie stary grab. Pod tym grabem leży drab. Leży drab a..."
A już niecałe kilkaset metrów dalej - jakby tak wspiąć się pod górę na osiedle - czeka "Groszek". Wszystkie drogi podobno prowadzą do "Groszka" i właśnie z tą nadzieją mężczyźni wracają z roboty. Pomiędzy ławami trudno niekiedy znaleźć wolne miejsce. I zaraz padają pytania o preferencje klubowe, bo rozgrywki piłkarskie, wyniki meczów a przede wszystkim międzyklubowe animozje stanowią o sensie życia. "Górnik" tu rządzi.
- Ostatnio była ustawka pod Łodzią - mówi M.
- I co, jak wam poszło chopy?
- Słuchej, ale sp***lali. Strasznie sp***lali,
Bo tu się nie przebiera w słowach.
- A słyszałeś o Planecie X? Planecie Nibiru? - zwraca się nagle L. Ale L. sonduje tak każdego, bawi się jego strachem, że w wigilię Wigilii Bożego Narodzenia Anno Domini 2012 Ziemia, ta nasza stara poczciwa Ziemia zniknie z przestrzeni Wszechświata, przyjdą Anunnaki i nas zjedzą żywcem.
- To mamy dwa roki na chlastaniy, mam rację? - odzywa się S. No chyba mamy. Kto stawia następną kolejkę? Z.?
Ale ja się żegnam.
Droga wiedzie w dół. Stroma droga. Przez dawny cmentarz, który przed stu laty został zamieniony w park. Zupełnie tak samo jak w Sowietach. I już niebawem kolejna przystań, to "Rychu". Tu każdy jest na ty. Taką formę wprowadza gospodzki i rzetelnie się jej trzyma. Ale jak zwykle bywają wyjątki
- Panie profesorze - mężczyzna stara się nie poddawać prawu Newtona i wykonuje krok w stronę stolika, przy którym siedzi emerytowany nauczyciel renomowanej podstawówki - czy Jan Kazimierz szeł przez Istebną i Koniaków, czy niy?
- Szeł.
- Ty ciulu! - wykrzykuje do znajomego obok - a żech ci niy rzikał?
Po chwili profesór, wbrew swej woli, zostaje zmuszony do wykładu, o tym, jak to król Najjaśniejszej Rzeczypospolitej chronił się na Śląsku i przez kiere dziedziny przechodził. Tymczasem Ł. pieczołowicie czyści popielniczki. Dzięki tej drobnej pracy wie, że dostanie ciepłą strawę i małe piwo. Jego życie wreszcie nabrało sensu. Przy okazji i z tym zagada, i z tamtym, ten mu postawi piwo, inny poczęstuje papierosem.
Co dalej na szlaku? Tuż nad kanałkiem ukryła się "Perełka". Tam się celuje lotkami do tarczy. A niekiedy i trafia.
- Kiedyś to były dupy - mówi B. - Brałeś taką studentkę na zaplecze i miałeś wszystko. A teraz? Słuchają house, chodzą do klubów...
- Teraz to masz, mój drogi B., galerianki.
- Ale to w Bielsku. To już niy te czasy, to se nevrátí.
A rzeka sobie płynie. Dziś tak płytka, że można przejść ją niemalże suchą nogą, a jutro wyleje się z koryta. Dzisiaj spokojna, jutro wzburzona. Jak kobieta. Nikt nie wie, kiedy rzeka kupuje podpaski. Nikt nie zrozumie rzeki, bo nikt nie jest w stanie zrozumieć kobiety.
Kilkaset metrów dalej, gdzie pociągi fórt jeżdżą w te i we w te, poczesne miejsce zajmuje "Dworcowa", zwana "Dwójką", albowiem kiedyś, "za totality", był to lokal drugiej kategorii.
- Jestem Polakiem, Zaolziakiem, ale kultura czeska miała na mnie ogromny wpływ. Bo to Hrabal, to Pražský výběr, to Plastic People...
Młody poeta wyciąga kajecik, będzie czytał wiersze, które skrzętnie chowa do szuflady. Jak umrze - myślę sobie - wydamy mu tomik. Za pieniądze Senatu Rzeczypospolitej i Wspólnoty Polskiej. Ale może to ja pierwszy umrę? To wtedy napisze wiersz o mnie.
- To co, damy se eszcze po piwku?
Następna stacja to "Furmanka". Tam sztamgaści nie pozostawiają suchej nitki na zaolziańskich działaczach. Żółć leje się strumieniami, aż gospodzka nie nadąża z czepowaniem piwa.
- I ten kokot, i tamten kokot. Kogo by nie wybrać to kokot.
- Ale nie mówmy już o tym - wyraźnie słyszę swój głos - posłuchajcie teraz mnie. Wczoraj w Ostrawie widziałem niesamowitą dziewczynę. Co tam dziewczynę! Kobietę, dojrzałą kobietę. Jej twarz została przez Stwórcę pociągnięta cienką linią. Czarna, wąskie usta i jeszcze kieliszek frankovki, który tak idealnie pasował do jej szczupłej dłoni. Musiałem już ją kiedyś widzieć, pewnie u Alfonsa Muchy.
- Przestań już wreszcie. Czy ty zawsze musisz tyle mówić? I nieustannie odmieniać przez przypadki zaimek "ja"?
Obrażony przekraczam próg "Huberta" (choć wtajemniczeni mówią "Partyka", od nazwiska byłego właściciela). Tam królują morskie opowieści z okolicznych akwenów, gdzie płynie się od tawerny do tawerny. Winne gadanie o południowomorawskich winnicach pełnych dojrzałych gron i kobiet. I wreszcie L., który potrafi mówić o wszystkim i o niczym, o służbie w Československej armáde i o mamie Słowaczce, która za dziecka musiała uczyć się węgierskiego, i o drapieżnym kapitalizmie, który jak trąd, codziennie zżera nam kawałek ciała.
Ale to nie wszystko. Nie wszystko, albowiem jak latarnia na spienionym morzu świeci jeszcze "Orlica", aby wskazać drogę do portu zabłąkanym żeglarzom. To właśnie tam nieoczekiwanie można spotkać półkę, słodką wiśniową półkę zawiniętą w opowieść o zjawiskowych wprost uniesieniach z pulchną dziewczyną. Ale wcześniej parę słów o ojcu, który zakończył swój żywot na sznurku w łazience i o żonie, która zdradzała przez internet. I padają na brudny obrus prawdziwie męskie łzy, gorzkie męskie łzy, jakich nikt nigdy nie zobaczy na spreparowanych twarzach kulturowych machos.
Wstaję wreszcie zmęczony od stolika i idę przed siebie. Do drzwi. Bo jak joyce'owski Leopold Bloom peregrynowałem dziś po mieście. I trzymając się jasnego światła księżyca staram się zmierzać do tego miejsca, gdzie pewnie czeka na mnie Penelopa. Penelopa, która właśnie dzierga na drutach i ugania się od fatygantów. Wierzę, że czeka. Więc idę. I może kiedyś dojdę. Do Niej.
Inne tematy w dziale Kultura