Pamiętam, że z przyciszonych kolumn leniwie sączyło się tango. Francuski mistrz akordeonu Stéphane Delicq zaordynował trans w przyciemnionym naszym pokoju. Zza nieszczelnych drzwi dochodziła kłótnia sąsiadów, a właściwie wyskandowany monolog kobiety, która, w najmniej skomplikowanych słowach, usiłowała opisać przymioty swego męża. Do Stasiuka było jej jednak zdecydowanie daleko. Zadudniło. Ostry skrzyp drzwi i potworny trzask, jaki zawsze towarzyszy nagłemu zejściu się języczka zamka z oczekującą nań - acz zawsze czemuś zaskoczoną - szczeliną w futrynie. Potężne kroki przez sień zakołysały domem. A Delicq po raz kolejny posyłał nam z przyciszonych kolumn tango na akordeonie.
Wędrowałem dobrze znaną drogą. Z zamkniętymi oczami rozpoznawałem każdy znajomy mi szczegół, każde wzniesienie, każdy łuk i zakręt, i ten ukryty za bezkresną przestrzenią zarośnięty wądół. Towarzyszyło mi niekończące się tango. Jak dobrze, jak błogo, jak rozkosznie. Wezwanie do zapłaty rachunku za gaz z każdą chwilą traciło kontury rzeczywistości. Przecież jest ciepło, jest wprost gorąco, a kołdra jak termos nie pozwalała, by temperatura spadła choć o jedną kreskę. Pieprzyć gazownię.
- No chodź tu... - usłyszałem głos ze sfer i poczułem, że dłonie zacisnęły się na mojej głowie i powoli, powoli zaczęły wyciągać mnie do horyzontalnego tańca. Delicq wciąż mistrzowsko przebierał palcami, a my zwiednie-bezwiednie gubiliśmy rytm.
- Dobrze?
- Dobrze, bardzo...
Musieliśmy teraz wyglądać jak dwa wpółotwarte nożyki Opinela rozłożone na fioletowej korze prześcieradła. Dłuższy, to pewnie numer dwunasty i krótsza dziesiątka. Uderzenia serc zwalniały i powracały do zwykłego metrum a oddechy wydłużały się leniwie. W sieni nikt już nie hałasował. Hen daleko, daleko przejechał pociąg, a Delicq, wciąż grający te same tango, kołysał nas. Tym razem do snu. I jak parasol rozpostarł się nad nami spokój Siódmego Dnia Stworzenia.
- Dobrej ci nocy...
- Dobranoc. Było baaardzo dobrze...
Obudził mnie natarczywy stukot deszczowych kropel. Otworzyłem oczy. O kurde, to już siódma. Zaraz może ktoś tędy przechodzić, a ja nie lubię być budzony przez nieznajomych. Wysunąłem się ze śpiwora i niemalże natychmiast wepchnąłem go do plecaka. Buty nie przemokły - to dobrze. Wypełzłem spod pałatki, postawiłem plecak pod drzewem. Gęste liście starały się powstrzymać inwazję kropel. Może nie nasiąknie. A sam w deszczu zacząłem zwijać mokrą pałatkę. W oddali zaryczała krowa, gdzieś niedaleko zaterkotał traktor. Zarzuciłem na siebie plecak. Jeszcze peleryna. Gotowy. Dokąd dzisiaj? Może tak od razu "w tango", żeby zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć. Bo nic tak nie przywabia pamięci jak samotność. Najbliższy sklepik ze dwa kilosy, spoko. Ruszyłem.
Nagle, gdzieś spomiędzy gęstwiny kropel dobiegła mnie znajoma melodia. Delicq? Nie nie nie, musiałem się przesłyszeć, to tylko deszcz tak smutnie zaiwania. Ale pamiętam; no głowę daję, że mi się nie przyśniło, że naprawdę kiedyś z przyciszonych kolumn leniwie sączyło się przez całą noc grane przez niego tango. A potem, z samego rana dom wypełniła woń świeżo zaparzonej kawy i porannego gwaru dzieci. Zapomnieć.
Inne tematy w dziale Rozmaitości