Doły. Doły, czyli teren położony na północ od linii kolejowej Cieszyn-Hawierzów (czy Błędowice, jak kto woli). To dość umowna granica, przyznaję, ale mniej więcej tam właśnie zaczyna się takie zapomniane Zaolzie. Bo o Dołach mało się pisze, o Dołach mało się mówi. O Dołach natomiast cudownie się milczy.
Na Dołach powinni postawić barometr, aby można było rejestrować zmiany. Kogo przybyło, kogo ubyło. Przecież to z Dołów przez cały wiek XIX i aż do połowy XX wysoko wznosił się orzeł a teraz (jak to zostało przedstawione na pomniku na Obrokach poświęconym nieistniejącemu orłowskiemu liceum Słowackiego) jego lot stał się zdecydowanie pikujący. Bo Doły były niegdyś ostoją polskiej tradycji i na ironię losu zakrawa, że nie weszły w skład odrodzonej Polski. Natomiast w granicach Rzeczypospolitej znalazły się Skoczów z Bielskiem, gdzie stosunek do wszelkich przejawów polskości - z przynależnością do polskiego organizmu państwowego na czele - był w owym czasie, delikatnie ujmując, dość ambiwalentny.
Odsłonięcie pomnika na Obrokach, 2009 (fot.arch., pl.wikipedia.org)
Na Doły powinni jeździć archeolodzy i poszukiwacze starożytności. Odsłanialiby zapadłe fundamenty, oczyszczaliby pędzelkami resztki potłuczonych kafelków. Może czasem znaleźliby stłuczoną butelkę po karwińskim prazdroju, albo fragment widelca z monogramem hrabiego Larischa. Na pewno stanowiliby nie lada konkurencję dla poszukiwaczy metali kolorowych. Na Doły powinni jeździć też i zakochani, to idealne miejsce na romantyczne randki; wśród ruin i stosów cegieł z wkomponowaną w ludzkie resztki buzującą przyrodą. Hałdy zarastają powoli trawą, ale gdzieś na horyzoncie, na południowym-wschodzie wraz z porannym słońcem wstają pierwsze szczyty Karpat.
Sowiniec
Nie ma już na Sowińcu gospody u Bulača, gdzie przed paroma laty poznałem bezrobotnego Milana. Stracił biedak pracę w kopalni tylko z tego powodu, że był zbyt namiętnym kolekcjonerem miedzi. Przystanek przed zamkniętą na głucho gospodą i sklepem jednak cały czas się zowie "Karviná Doly, Sovinec restaurace". Tak jak pół kilometra dalej "Karviná Doly, Dělnický dům". Dom Robotniczy? Toż nawet fundamenty po nim się nie ostały! Trochę to przypomina takie ludowe, potoczne określenia topograficzne, które nie wiele mają wspólnego ze stanem rzeczywistym.
Ogródek gospody u Bulača na Sowińcu, 2006 (fot. jot)
Kiedyś zbłądziliśmy z bratem w górach do jakiejś wioski. Pytamy o dalszą drogę
- A to pójdziecie chłopcy prosto, przed siebie i zaraz za spalonym lasem skręcicie w prawo.
Spalony las, jak zwykle w takich wypadkach, okazał się być jurnym i zielonym młodniakiem. Ale pewnie nawet wtedy, gdy dobije już do zacnej sześćdziesiątki to nadal postanie "spalonym". Tak samo jak zabity dyktą budynek (nawet kiedy zostanie już rozebrany) - "restauracją", a puste pole - "domem robotniczym".
- To już będzie ponad rok jak ją zamknęli - odzywa się do mnie pięćdziesięcioletni mężczyzna. - Najbliżej to będziecie mieli w Dąbrowie. Tam jest gospoda na rynku, a i potem jeszcze dwie.
Wreszcie do mnie dociera, że jednak świat kręci się z tym europejskim przyrostem ujemnym. Umiera gospoda, nowa się nie rodzi. Jak długo będzie egzystować jeszcze "Kulturní dům" koło szybu "Barbary"? Do ostatniego górnika wyjeżdżającego na powierzchnię czy do pierwszego tąpnięcia? A może tej gospody już nie ma, tylko jeszcze ja o tym nie wiem? Kiedy nikną gospody kończy się życie.
A zatem do Dąbrowy. Po drodze ruiny kaplicy, w której przed laty doczesne szczątki oczekiwały cierpliwie na moment eksportacji. To była ostatnia chwila, kiedy zmarli byli jeszcze na powierzchni ziemi, bo potem wędrowali już pod, na miejsce ostatniego spoczynku. Ale dokąd poszły sobie odrzwia? dokąd wywędrował dzwon? Na lewo szyby "Armady", czyli starego "Jana" i "Karola" - to jest ten robak, który drąży Doły, ale o tym przecież napisano wiele. Bociany dostojnie stąpają po mokradłach nie dostrzegając hałd. Bocian to jednak życie…
Kaplica na Sowińcu, 2010 (fot. jot)
Dąbrowa
Dąbrowa (Doubrava - komiczna bohemizacja, to nawet sam Petr Bezruč używał do ostatka czeskiej formy "Dombrová") zaczyna się od małych pojedynczych domków, letniskowych chat. Ładnie tu. Rynek skrojony na miarę, nie za duży, nie za mały, taki w sam raz. Mieści w sobie wszystko, co najważniejsze: kościół, urząd gminy, sklep spożywczy no i rzecz jasna gospodę. Czegóż chcieć więcej? Piwa.
Ratusz w Dąbrowie, 2010 (fot. jot)
Zamawiam po polsku. Tleniona trzydziestka zwraca się po czesku do siedzących pod ścianą sztamgastów
- Chyba potrzebuję tłumacza...
Czy mam wyjść? Nie, to dość porządny lokal, ale dowcip przedni. Nie spotkałem się z czymś takim ani w Czechach, ani na Morawach. Kaleczę zatem język Čapka i Hrabala i wypowiadam swe "přání". Tyle że słowo "pivo" w obu językach brzmi przecież tak samo. Ale może jednak me usta nie potrafią ułożyć się w literkę fau?
Spokój. Senny spokój Dąbrowy. Można by tak usiąść z kuflem na ryneczku (jak ci młodzi), skryć się przed promieniami słońca i spokojnie oczekiwać na paruzję… Tymczasem - co dostrzegam za chwilę - groby na miejscowym cmentarzu mówią przede wszystkim po czesku, nie tak jak w starej Karwinie. Tylko na kilku z nich pojawiają się polskie słowa. W jakimi języku mówią zmarli? Dokładnie przed stu laty Polaków było tu ponad 60 procent. Idę dalej. Dalej, bo nie lubię stać w miejscu.
Droga do Orłowej, 2010 (fot. jot)
Orłowa
W Orłowej, w starej Orłowej, wieje końcem świata. Zaczopowany kopalniany szyb, ewangelicki kościół w otoczeniu drzew i nagle z tej zieleni wyrastają domy, kamienice, piękne kamienice z przełomu zeszłych stuleci. W jednej z nich, tuż na samym początku, mieści się "herna", jedyne miejsce w najbliższej okolicy gdzie leją piwo.
Stara Orłowa, 2010 (fot. jot)
Na środku trotuaru, przy plastikowym stoliku siedzi czterech mężczyzn. Piją najtańszą dziesiątkę wprost z butelki i tasują swoje słowa na karciany stos. Orłowski zefirek niesie od nich subtelny zapach ropy, smaru i węgla.
- Nie masz może trawy - zwraca się do mnie jeden z nich.
- Nie mam, bohużel niy mom.
- Zapaliłoby się...
A potem, kiedy kojarzy, że mówię po polsku zaczyna powtarzać po kilkakroć "jeszcze Polska nie zginęła" i "hulajnoga". Jest zapewne jakiś ukryty związek pomiędzy pierwszymi słowami narodowego hymnu a pojazdem poruszanym dzięki miarowemu odpychaniu się nogą od ziemi, ale w tej chwili nie potrafię dojść do tego.
Przed "herną" w Orłowej, 2010 (fot. jot)
Tu życie toczy się na ulicy, na podwórku. To miłe i budujące, że ludzie nie kiszą się przed telewizorem, czy płaskim ekranem komputera. I jak się mają do tego te kasandryczne głosy o nałogu telewizyjno-komputerowym? Mieszkańcy pierwszych kamienic Orłowej temu zaprzeczają. Ale z drugiej strony jakiś smutek. Przed dwudziestoma prawie laty byłem w Kieżmarku, na Spiszu. Całe historyczne centrum miasta stanowiło jeden komunalny dom zamieszkany przez Cyganów. Zamieszkali oni w miejscu, w którym wcześniej mieszkali niemieccy czy węgierscy mieszczanie. Tu jest coś podobnego.
Podwórko w Orłowej, 2010 (fot. jot)
Nowa Orłowa, Lutynia, jest wprost paskudna. Jak zmyślnie, jak sensownie zaprojektowano Hawierzów i karwiński Stalingrad. Orłowskie bloki są jedną wielką pomyłką. Czy ich projektant mieszka w równie "cudownym" miejscu?
Nowa Orłowa (fot. jot)
Dziećmorowice
Przez dzielnicę jednorodzinnych, parterowych domków droga wiedzie do Dziećmorowic. Od dawna korciło mnie, aby tu przyjechać. W gospodzie barman z lubością powtarza, że tu nie znajdę dwujęzycznych, czesko-polskich napisów. To prawda, myślę sobie, tu pewnie nigdy ich nie było. I przypomina mi się zdjęcie zamieszczone na oficjalnej stronie Dziećmorowic z września 1939 roku, na bramie tryumfalnej jest tam napis tylko w jednym języku. Czeskim. Ale czy to ważne? Więc nie rozmawiamy o tym.
Dziećmorowice 1 września 1939 r. (fot. arch., detmarovice.cz)
- Bo tu niy ma Polska - mówi (dokładnie to samo powtarza mi R. z Czeskiego Cieszyna) i że, z tego chyba powodu, powinienem postawić po półce. Słusznie, jestem gościem więc stawiam. Wysupłuję korony z sakiewki a barman nalewa mi, sobie i panu obok. Brzęk kieliszków i płyn nagle znika w trzech gardłach. Dobre. Sąsiad w chwilę później poczuwa się do rewanżu. Déjà vu? Rozmowa miła, o niczym, jedna z tych wielu knajpianych gadek, o których szybko się zapomina.
Podoba mi się. Stąd emanuje jakiś błogi spokój. Nad Dołami roztacza się klídek, svatý klídek. Położyć się tak na wznak na zielonej trawie ze złożonymi na piersi rękami. Może wtedy szybciej usłyszę głosy dobiegające od tych, którzy leżą parę łokci pod ziemią, w podobnej pozie, tu na Dołach. A nad nimi tabliczki: żył, był, Pan przyjął go do siebie. Na jednym z mijanych po drodze podwórek właściciel postawił sobie rzeźbę: radośnie pomykającą na rowerze wśród soczystej trawy Śmierć. To zdecydowanie bardziej przemawiająca symbolika Dołów niż pikujący orzeł z obrockiego pomnika.
"Śmierć na Dołach", 2010 (fot. jot)
Inne tematy w dziale Rozmaitości