Spośród wielu większych i mniejszych zbrodni i przewinień Peerelu są i takie, nad którymi zapadła kurtyna milczenia. Należy do nich m.in. zniszczenie i zohydzenie lewicowej wrażliwości i pojęcia "socjalizm". Pamiętam dobrze jak w podstawówce i w ogólniaku (lata 80-te) na sam widok czerwonej flagi wywieszanej na budynku dostawaliśmy drgawek, że nie wspomnę już o jawnych kpinach z polskich pieśni robotniczych typu "Na barykady", czy "Czerwony sztandar".
Słowem wszystko, co czerwone, co uosabiało tradycję socjalistyczną wykreślaliśmy od razu, bo kojarzyło się nam z okularami generała, sojuszem "po wieczne czasy" i całą tą komunistyczną nędzą. A więc Limanowski, Okrzeja, Daszyński, Strug czy Niedziałkowski zlewali się nam z Różą Luksemburg, Marchlewskim, Hibnerem, Przymanowskim i Urbanem. Jedynie Waryński od Świerczewskiego różnił się zdecydowanie, gdyż ten pierwszy miał dwukrotnie większą siłę nabywczą (uwaga młodsi Czytelnicy: mowa tu o peerelowskich banknotach 100 i 50 zł - przyp. jot).
To dziedzictwo Peerelu ciągnie się do dziś, bo w potocznym rozumieniu (do czego i media w niemałym stopniu się przyczyniają) pojęcie "lewica" kojarzone jest jedynie z formacjami powstałymi na gruzach PZPR. Spora w tym też i "zasługa" lewicowych działaczy podziemnej "Solidarności", którzy po 1989 r. jak ognia unikali słowa "socjalizm" (wyjątek Jan Józef Lipski czy Ryszard Bugaj) i miast budować ugrupowanie odwołujące się do tradycji polskiej myśli socjalistyczno-niepodległościowej tworzyli mdłe i bezpłciowe ROAD-y czy Unie.
Doskonale pamiętam, jak po reaktywacji w kraju Polskiej Partii Socjalistycznej w 1987 r., czy nawet po XXV Kongresie w 1990 r. jednoczącym grupy wyrosłe z tradycji pepeesowskiej żaden, ale to żaden z postkorowskich działaczy nie był zainteresowany w odbudowywaniu lewicowej partii, która mogłaby stać się wówczas przeciwwagą dla postkomunistycznej pseudo-lewicy Kwaśniewskiego i Millera.
W kwestii symbolicznej 1 Maja pozostał co prawda w wolnej Polsce w kalendarzu świąt państwowych, ale już niemal bez echa przeszła w 2005 r. setna rocznica Rewolucji 1905 Roku, która - przy zachowaniu proporcji oczywiście - była dla współczesnych tym, czym dla ich wnuków szesnastomiesięczny karnawał "Solidarności". No bo przecież w Rzplitej nie można (nie wolno, nie chce się - właściwe podkreślić) honorować rocznic, które kojarzą się z "komuną".
A tu nagle nieoczekiwana zmiana. Dobre notowania Grzegorza Napieralskiego - który, przypomnę, w pierwszych dniach stanu wojennego uczył się dopiero składać literki - i szczecińska deklaracja Jarosława Kaczyńskiego o "końcu postkomuny" sprawiły, że rozgorzała w mediach i na blogosferach ożywiona dyskusja. Czy lewica w Polsce jest potrzebna i czy rzeczywiście lewica to tylko postpezetpeerowscy działacze i liderzy ruchów mniejszości seksualnych? Przecież w PiS-ie ("Prawie i Socjalizmie", jak to dowcipnie był "rozszyfrował" we wrześniu 2005 r. ów skrót Jan Maria Rokita) istnieje socjalne, lewicowe skrzydło i to bynajmniej nie od wczoraj; bo przecież i tragicznie zmarłemu Prezydentowi znacznie bliżej było do tradycji żoliborskiego WSM-u niż do korporacyjnych dekli, co wielokrotnie podkreślał. Wystąpienie Kaczyńskiego, niezależnie, czy przysporzy mu dodatkowych głosów, czy nie, staje się po ponad półwieczu pierwszym krokiem ku przywróceniu słowom właściwych im znaczeń.
Inne tematy w dziale Polityka