14 XII br. koncertem w skarżyskim Semaforze Armia zamknęła jesienną, łyk-endową trasę (9 koncertów rozłożonych na dwa miesiące) poświęconą pierwszej płycie. Jakby ktoś się nie zorientował, o którą chodzi, to doprecyzowuję: o tę z Indianinem na okładce.
Czekając na...
Nie, nie na Godota - na Toma Bombadila i S-kę
Prawdopodobnie powodem sięgnięcia po ten właśnie materiał było 40-lecie istnienia zespołu. Oczywiście jako "firmy", bo zarówno z pierwszego składu, jak i z drugiego (tzw. złotego*) ostał się wyłącznie wokalista Tomasz Budzyński. Jak wiadomo - od początku mózg przedsięwzięcia pt. Armia; a razem ze śp. Robertem Brylewskim - człowiekiem niezwykle muzykalnym - w ciągu niecałej dekady współtwórca potęgi zespołu.
Moja znajomość z zespołem opiewa na 33 lata z okładem. Tzn. znajomość świadoma i z wyboru - byłem 16-letnim pankiem, gdy latem '91 kolega mi puścił na łokmenie utwór Legenda, który mnie zachwycił i natychmiast w księgarni kupiłem wifonowską czarną płytę pod tym samym tytułem. Mam ją do dziś; jej urok i czar też trzyma mnie do dziś. Jej ceny na wtórnym rynku osiągają absurdalnie wysoki poziom. Niedługo potem trafiłem na koncert w poznańskiej Arenie, który wydano pt. Exodus. Z płytą z Indianinem zaznajomiłem się rok-dwa wcześniej, i mnie - poza pojedynczymi utworami - nie zachwyciła. Ale pierwszy incydentalny kontakt z zespołem miałem juz w '87 r., gdy jako dzieciak trafiłem na ich koncert z okazji Dni Reszla, który grali z Izraelem na rynku miasta.
Na koncert wybrałem się oczywiście dla nostalgii - zgodnie z intencją zespołu - bo czymże, jak nie nostalgiczną podróżą jest granie jednym longiem pierwszej płyty? W aktualnym stuleciu twórczość zespołu śledzę od przypadku do przypadku; po albumie Duch kupiłem 2 z 7 studyjnych płyt - Der Prozzes i Freak; ta druga, ze względu na swoją odmienność stylistyczną oraz transowość jest intersująca; pomimo tej kulawej angielszczyzny. Kupiłem ją jadąc na wakacje nad morze w '10 i słuchałem przecinając Kaszuby - utwory Green i The Other Side wpisały się doskonale w mijany krajobraz.
Oprócz nostalgii byłem też ciekawy, jak po wybrzmi latach płyta z Indianinem, bo płyta z Don Kichotem na okolicznościowej trasie 25-lecia z okazji jej wydania wybrzmiewała wspaniale, pomimo tego, że bębniarz nie potrafił w 1:1 odtworzyć tego co grał śp. Stopa. Do tego na tych kilkudziestu koncertach Armii, na których na przestrzeni lat byłem, nie słyszałem wszystkich utworów z pierwszej płyty. No i na koniec - chciałem pokazać Córce drugi z najważniejszych polskich zespołów mojej wczesnej młodości; Dezertera widziała w '22.
Tak jak przypuszczałem - znakomitą większość publiki (która nawet dopisała) stanowiły podobne mi dinozaury; tyle, że z nadwagą lub wręcz otyłe; skonstatowałem, że nic się pod pewnym względem przez te lata nie zmieniło- w młynie pod sceną byłem wciąż najszczuplejszy...
Zespół wyszedł o czasie, w standardowym 5-osobowym składzie i standardowym instrumentarium czyli: gitara, bas, bębny, waltornia + klawisz + flet (stanowiący pewne novum) i wokal.
Zgodnie z zapowiedzią i intencją koncertu najpierw zagrano całą pierwsza płytę - od początku do końca (choć z lekkim przesunięciem na zamknięcie zagrali Wiatr wieje tam gdzie chce - i stąd obecność fletu). Tę część koncertu percypowałem jakby przez szybę; no tak: skoro płyta nie poruszyła i zachwyciła tyle lat temu, to dlaczego miała poruszyć i zachwycić teraz? Owszem klika utworów - Hej szara..., W niczyjej sprawie, Niewidzialna..., Zostaw to poruszyły jak zawsze emocje - ale było to incydentalne zaangażowanie. Niemniej doceniam materiał; wysłuchałem go z uwagą - pierwszy raz od wielu lat; brzmiał lepiej niż na tym pronit'owskim feralnym wydaniu i po latach się broni. W kilku utworach znalazłem po raz pierwszy zaskakujące tropy - np. w Nigdzie teraz tutaj usłyszałem echo drugiego Tiltu i "czerwonej" Siekiery. Ale trzeba sobie powiedzieć uczciwie - to nie jest wielkie dzieło - to ledwie przedsmak tego, co miało nadejść w następnych latach.
I tak jak wówczas nadeszło w postaci Legendy, Triodante i Ducha, tak i na tym koncercie, gdy zabrzmiały pierwsze dźwięki Gdzie ja... atmosfera od razu się zagęściła, by eksplodować w następującej po nim Opowieści zimowej (uwaga: zagranej dzień po św. Łucji). Jak dla mnie to już wystarczyło, by uznać wieczór za udany.
A dostaliśmy przecież jeszcze dużo więcej: resztę Legendy (bez 3 utworów), około legendowe Podróż na wschód i Niezwyciężonego (którego nie lubię, a który zamykał set podstawowy), Jeżeli (oczywiście połączone z Trzema bajkami) i Agiurre (który zamykał drugi(!) set bisowy - ale to nie był koniec, bo wyszli na trzeci, gdzie zagrali nam na dobranoc Pięknorękiego), coś dla mnie nieznanego (nowość? utwór z płyty której nie mam/nie znam?), Skończyłem rozpoczynaj oraz On jest tu i chyba coś jeszcze z Ducha.
Set potężny, trzymający w napięciu i w pełni satysfakcjonujący zgromadzony tłumek. I jeśli na wiosnę ruszę w trasę to zachęcam do uczestnictwa w "misterium"; a okazja może być podwójna, bo w styczniu wychodzi nowa płyta.
Po koncercie kupiłem sobie Legendę na cedeku; do auta - mam teraz takie, w którym jest odtwarzacz; całkiem dobre wydawnictwo, bo prawie bez żadnych bonusów! Byłoby idealne, gdyby nie było tej akustycznej wstawki pomiędzy Gdzie ja..., a Opowieścią..., której nie było na pierwszym kasetowym i płytowym** wydaniu; Córka kupiła sobie koszulkę z - a jakże - Indianinem, ale tylko takie były. Ja sobie koszulki nie kupiłem, bo nie mam takiego zwyczaju - niemal*** wszystkie jakie mam, zrobiłem sobie sam.
-------------------------------------------------------------------------------
* Budzy, Brylu(†), Maleo, Banan, Stopa(†)
** ktoś wie, czy jest na reedycjach winylowych?
*** jedyna koszulka "muzyczna", którą kupiłem w życiu jest z logiem wytwórni ECM; kupiona na festiwalu z okazji 50-lecia istnienia firmy; na opisywanym koncercie miałem taką z własnoręcznie zrobionym pięknym tytułem Cosmopolis, a na spodniach widniało wymalowane Bad Brains
Inne tematy w dziale Kultura