Kultura Liberalna Kultura Liberalna
271
BLOG

Jacek Hugo-Bader: Jestem proktologiem

Kultura Liberalna Kultura Liberalna Kultura Obserwuj notkę 0

Niech pan nie wymaga ode mnie, żebym pisał książki z mgły i galarety. Nigdy takiej nie napiszę – mówi Jacek Hugo-Bader, autor „Skuchy”. To książka o tym, jak żyje się w wolnej Polsce ludziom, którzy o nią walczyli. Jej bohaterami są koledzy i koleżanki Jacka Hugo-Badera z solidarnościowego podziemia.

Adrian Stachowski: Dla kogo napisał pan tę książkę?

Jacek Hugo-Bader: Kilka lat temu opowiadałem o moich planach napisania „Skuchy” koledze. I on powiedział: „Kurde, Jacek, przecież nikt tego nie kupi. Kogo to obchodzi? Ty już masz swój target, swój elektorat…”.

Młode kobiety.

Oczywiście! Ja to wiem. Młode kobiety, ale nie siksy. Takie koło trzydziestki. „…i on ci tego nie kupi” – mówił kolega. Ja wiem, że zdradzam trochę ten mój elektorat, ale miałem taką potrzebę. Chciałem tę książkę napisać. Zrobić portret pokolenia. Od początku wiedziałem, co chcę zrobić i jak to będzie wyglądało. Wiedziałem, że nikt wcześniej nie próbował tego zrobić i że ja to zrobię. Myślałem, że trzeba ich po prostu uwiecznić. Czułem, że to mój obowiązek. Nikt nie zaprzeczy, że piszę o ważnym pokoleniu.

Na przestrzeni lat napisał pan wiele wersji tego reportażu, jedną z nich nawet pan zjadł, to znaczy podarł, pomagając sobie zębami. Ale jednak w międzyczasie ktoś pana ubiegł, i to córka jednego z głównych bohaterów „Skuchy”, Krystyna Zalewska, która kilka lat temu wydała książkę „Będzie strajk” o tych samych ludziach.

No wiem… Ale nie uważam, by mnie ubiegła. Ona napisała rzecz historyczną, wyłącznie o tamtych czasach. Zakończyła ją w 1989 r. Dla mnie dopiero wtedy ta historia się rozpoczyna. Ale ja też musiałem się cofnąć, by pokazać wybory moich bohaterów, pokazać skąd przyszli. Dlatego ja też zacząłem grzebać w tej wojnie polsko-jaruzelskiej, aż zrozumiałem, że muszę się cofnąć w nieskończoność, do samego początku, opisać dzieciństwo moich bohaterów.

No i wyszło, że miała być książka o współczesności, a połowa…

…jest o czymś innym. No i co? Nie ma co się przywiązywać do pomysłów, przecież nie bierzemy z nimi ślubu. Ale główny ciężar jest nadal na to, co było „po”. Pytałem moich bohaterów przede wszystkim o to, jak urządzili sobie życie w Polsce, którą se sami wywalczyli. To, co wcześniej, to tylko rozbieg. Dla mnie niezbędny.

Jak znalazł się pan w podziemiu? Szukałem pana w relacjach, które zebrała Krystyna Zalewska. I nic.

Bo Firma kręciła się wokół jej twórców. Ja dokooptowałem jako szeregowy wyrobnik…

W książce też pan nie pisze za dużo o sobie.

Bo ja tego nie lubię. I uważam, że to jest słabe, kiedy reporter pisze o sobie, kiedy to nie jest konieczne.

Są czytelnicy, którzy postrzegają pana inaczej: że pan właśnie pisze o sobie za dużo, że pana tematy są pretekstem do pisania o sobie.

A pan jak uważa, dużo piszę o sobie?

Na przykład w książce o Broad Peaku – tak.

Na tamtą wyprawę pojechało siedem osób i ja byłem jedną z nich. No to na miłość boską, jak tego uniknąć? Jak zrobić inaczej? I niech się pan zdecyduje, bo przed chwilką pan mówił, że wcale nie piszę o sobie dużo.

No to proszę o opowieść. Jak pan trafił do Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego „Solidarność”?

Kumplowałem się z Andrzejem „Rudobrodym” (świętej pamięci, bo zmarł 1 marca). Psy razem wyprowadzaliśmy, znaliśmy się z psiego pola na Bielanach, nasze pieski się uwielbiały. To był biedny, samotny chłopak, przychodził do nas na święta. No i któregoś razu powiedział: „Będzie robota. Jest powielacz, drukujemy”. Drukowaliśmy u niego w chałupie „Tygodnik Mazowsze”. Od razu poważna sprawa. Powielacz przywiózł Fred, o którego na pewno pan zapyta. Spodziewam się.

Fred to szef transportu w MKK. Nie chciał z panem rozmawiać do książki. Wyszedł z premiery „Skuchy”.

Biedny, samotny, nieszczęśliwy człowiek. Tak wyglądał. Kino pełne ludzi i on sam. Porzucony, pojedynczy, zbuntowany. Pragnący coś wykrzyczeć.

Jak ta Firma pana wciągnęła?

To nie było brawurowe. To była dosyć nudna, mało efektowna, na pewno nie efekciarska robota. Myślało się o przełomie, czekało się na zbrojne podziemie, żeby ludzie chwycili za broń, może wtedy coś by się wreszcie działo… Wcale nie było w tym tak dużo adrenaliny, jak się to dzisiaj często przedstawia. Byłem po prostu pracownikiem. Z poczucia obowiązku, no – powiedzmy – patriotycznego.

Był pan wtedy nauczycielem.

Pedagogiem szkolnym od trudnych przypadków. Wymarzona praca, chociaż za psie pieniądze. Długie wakacje, więc było dużo czasu na knucie. Ceniłem to w mojej pracy w oświacie. Ale to całe podziemie naprawdę było mało ciekawe. Może na początku, przez pierwsze miesiące, kiedy MKK powstawało… Może to było brawurowe. Ale później już było tylko trwanie. Mnóstwo ludzi odpadało.

Bo się znudziło?

Tak! Już nie mieli ochoty. Bo nudna była ta konspira, nie za wiele się działo. To był ten okres, kiedy ubecja nas policzyła. Kiszczak chciał wiedzieć, ile osób liczy podziemie, ta realna opozycja.

Czternaście tysięcy.

Musieli pękać ze śmiechu. Ubowców było dwa razy więcej! Ale ja nigdy nie miałem z nimi do czynienia. Nigdy nie wpadłem, tak samo nikt z mojego otoczenia.

A Michał Boni? Zastraszony podpisał deklarację współpracy. Przyznał się dopiero niedawno, w 2007 r.

No tak, ale myśmy o tym nie wiedzieli, nie powiedział nam. Nie było jednak żadnego zagrożenia, bo nie donosił. Oni nawet nie wiedzieli, na kogo trafili. Nie wiedzieli, że jest liderem MKK. Gdyby wiedzieli, to daliby mu czadu. Musiałby śpiewać albo poszedłby siedzieć. Nie miałem poczucia grozy, chociaż wiedziałem, że ona gdzieś jest.

Za to dużo jest pijaństwa w tej pana książce.

W Polsce zawsze się dużo piło. Jak pan przeczyta książki o TAMTEJ wojnie, i TAMTEJ konspiracji z czasów okupacji – może poza tymi o Zośce i Parasolu, bo to harcerze – to tam też się sporo piło.

Ja do czegoś zmierzam. Przypomniała mi się Hanna Krall, która opisała, jak jeden z przywódców powstania w getcie, Mordechaj Anielewicz, malował skrzela nieświeżym rybom, które sprzedawał potem na targu. Po publikacji „Zdążyć przed panem Bogiem” zrobił się raban, że tak nie należy pisać o bohaterach.

Mnie też tak mówią. Ale to nie jest moja wina, że ludzie mają takie losy. Pewnie, mógłbym upiększać te życiorysy, chociaż niektórych pewnie się nie da, na przykład takiego Janka Mojki. Jak mógłbym go upiększyć? To był mój pierwszy bohater. Przyszedł na moje spotkanie autorskie z plikiem dokumentów i pismem do prezydenta. Kiedy rozmawialiśmy, on mówił wyłącznieo swojej sprawie rozwodowej. Nie miał innego tematu. Dla niego tylko to było ważne, święte i rewelacyjne. „Stary, taka afera! Tu masz dopiero reportaż” – mówił. To był facet opętany walką. Wymyślił sobie nową wojnę.

Z sądami i byłą żoną.

Nie on jeden z tej mojej grupy bohaterów zmienił jedną wojnę na drugą. Tak myślę. Te nowe wojny mogą być destrukcyjne, albo dobre, jeżeli mogą rzeczywiście coś wywalczyć, coś dobrego załatwić.

Chyba pan Tomasz Dangel poszedł na taką wojnę. Członek prezydium MKK, po 1989 r. założył hospicjum dla dzieci. Poszedł na wojnę ze śmiercią.

To jedna z najpiękniejszych postaci, najpiękniejszych ludzi, jakich poznałem w życiu.

Przyniosłem na naszą rozmowę list od jednego z bohaterów. Przeczytam go panu w odpowiednim momencie. Jeszcze nie teraz.

Przeczytałem kilka wydań tygodnika „Wola”, gazety, którą rozwoził pan jako kolporter. Pan wie, że ta „Wola” to nic ciekawego.

Wiem! Ale wtedy czytało się ją z wypiekami na twarzach. Nie jest łatwo pisać wstrząsające teksty o sytuacji w zakładzie produkcji pomp wysokoprężnych. Do tego mając do dyspozycji jedną kartkę papieru. Ale trzeba było to robić.

A wy nastawialiście karku za tę gazetkę. Sążniste elaboraty ideowe, relacje z życia organizacji, kto kogo zastąpił na stanowisku… Jak w piosence Przemysława Gintrowskiego: „Drukujemy ulotki o tym, że żyjemy”.

Tak. Kiszczak musiał pękać ze śmiechu, jak to czytał. „Solidarność żyje!”. No i co z tego? To taki powód do chluby? Czysta groteska. No co zrobić, taką prowadziliśmy wojnę. Wojny się nie wybiera. Dokonaliśmy tylko jednego wyboru – że nasza walka nie była zbrojna. I Bogu dzięki, chwała za to naszym przywódcom.

Pisze pan w prologu „Skuchy”, że niektórzy z bohaterów pana książki zmarnowali życie. Którzy to?

Cały wywiad TUTAJ

Jacek Hugo-Bader

reporter „Gazety Wyborczej”. Uwielbia Rosję i byłe kraje Sojuza, w których w sumie spędził prawie cztery lata. W zimie 2007 r. samotnie odbył podróż samochodową z Moskwy do Władywostoku, którą opisał w zbiorze reportaży „Biała gorączka” (Nagroda im. Arkadego Fiedlera „Bursztynowy Motyl” 2010). W 2011 r. ukazały się jego „Dzienniki kołymskie”, owoc – także samotnej – podróży na Kołymę. Jest także autorem książek „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” oraz „W rajskiej dolinie wśród zielska” i współautorem filmu dokumentalnego „Jacek Hugo-Bader. Korespondent z Polszy”. Dwukrotnie uhonorowany nagrodą Grand Press i głównymi nagrodami Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

Adrian Stachowski

dziennikarz, publicysta kulturalny. Publikował w „Studiach Medioznawczych”, „Nowych Książkach” , „Dwutygodniku” i „Tygodniku Powszechnym”. Finalista nagród dziennikarskich: Mediatorów, Grand Press i Nagrody im. Barbary Łopieńskiej. Autor książki „Spór o Kapuścińskiego”. Na co dzień dziennikarz biznesowy.

"Kultura Liberalna" to polityczno-kulturalny tygodnik internetowy, współtworzony przez naukowców, doktorantów, artystów i dziennikarzy. Pełna wersja na stronie: www.kulturaliberalna.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura