Obrzydzanie Polakom demokracji bezpośredniej jest na dłuższą metę kompletnie nieodpowiedzialne. Warto może czasem pomyśleć, kto na polskiej scenie politycznej będzie śmiać się ostatni.
Wszyscy zaś wylewają krokodyle łzy nad kosztami referendum – milionami złotych, które można byłoby przeznaczyć na inne, oczywiście szlachetne cele. Ostatecznie największym zwolennikiem demokracji bezpośredniej w Polsce okazuje się niezmordowany muzyk rockowy Paweł Kukiz, którego obecność na politycznej scenie staje się zjawiskiem samym w sobie.
Problem z jesiennym referendum nie wynika jedynie z niefortunnej zagrywki Komorowskiego. Zawodowi politycy zwykle nie lubią demokracji bezpośredniej. Jak to – dyletanci mieliby wypowiadać się w poważnych sprawach?! Przy tym polskie referenda mają historię zupełnie szaloną. Pierwsze takie głosowanie (1946) zostało sfałszowane. Drugie, dotyczące reanimacji gospodarki PRL (1987), okazało się kompletną klapą (jakkolwiek „Dziennik Telewizyjny” jeszcze w czasie trwania pędził lud do urn).
W czasach III RP Polacy stopniowo oswajali się z tą formą wyrażania opinii i współudziału w życiu politycznym. W 1996 r. urządzono od razu „podwójne” referendum, dotyczące prywatyzacji i uwłaszczenia Polaków. Wzięło w nim udział ponad 30 proc. uprawnionych. W następnym, gdy pytano o przyjęcie nowej konstytucji z 1997 r., frekwencja wyniosła już ponad 40 proc. Wreszcie w referendum poświęconym akcesji Polski do Unii Europejskiej zdecydowanie przebito sufit „niezainteresowania” – do urn udało się bowiem blisko 60 proc. uprawnionych. I na tym… koniec.
Dodatkowym „demotywatorem” jest nasza konstytucja. „Jeżeli w referendum ogólnokrajowym wzięło udział więcej niż połowa uprawnionych do głosowania, wynik referendum jest wiążący” – pięknie głosi ustawa zasadnicza (art. 125 ust. 3). Wszyscy są święcie przekonani, że w normalnych warunkach ten pułap pozostaje praktycznie poza naszym zasięgiem. Utrwalanie się nawyku uczestniczenia w życiu politycznym – za pomocą instrumentów demokracji bezpośredniej – zostało tym samym przerwane. Do tego dokłada się także zjawisko torpedowania przez parlament obywatelskich inicjatyw ustawodawczych.
Obrzydzanie Polakom demokracji bezpośredniej jest na dłuższą metę kompletnie nieodpowiedzialne. Nasz stosunek do własnego państwa i prawa pozostaje (powiedzmy eufemistycznie) problematyczny. Nasze tradycje demokratyczne przez większą część XX w. były niemal żadne. W połowie 2015 r. rozwój sytuacji politycznej w kraju oceniamy źle (patrz: poprzedni felieton). W XXI w. – w dobie mediów społecznościowych, gdy obywatele na gorąco dzielą się swoim zdaniem o politykach na swoich „wallach”, zaś zawodowi politycy obracają referendum w żart – warto może czasem pomyśleć, kto na polskiej scenie politycznej będzie śmiać się ostatni.
Więcej na kulturaliberalna.pl
dr Jarosław Kuisz
redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
Komentarze
Pokaż komentarze (1)