„Ponad 40 proc. społeczeństwa ukraińskiego jest jednoznacznie za Unią, a tylko 20 proc. jest za jakimś związkiem celnym z Rosją. Większość partii w Parlamencie ukraińskim szła na wybory z hasłami proeuropejskimi. Moim zdaniem odstąpienie Ukrainy od umowy stowarzyszeniowej będzie pyrrusowym zwycięstwem Kremla”.
Z europosłem Pawłem Kowalem o historii i przyszłości Partnerstwa Wschodniego rozmawia Łukasz Jasina.
Łukasz Jasina: Rozpocznijmy od samej idei Partnerstwa Wschodniego – dlaczego w 2008 i 2009 r. ten projekt zyskał takie znaczenie w Unii Europejskiej? Czemu miał służyć?
Paweł Kowal: Żeby to zrozumieć, trzeba sięgnąć do okresu bezpośrednio poprzedzającego akcesję Polski do Unii. W 2003 r. pojawiły się pierwsze symptomy, że trzeba coś wymyślić, kiedy Unia się już poszerzy.
Co takiego wymyślić? Czy chodziło o poszukiwanie idei spajającej naszą politykę zagraniczną po akcesji do UE?
Coś w tym rodzaju. Wtedy się mówiło o Eastern Dimension, czyli wymiarze wschodnim UE. W Polsce również zaczęły się debaty. W dyskusjach sejmowych na temat rozszerzenia brali udział ówcześni liderzy opozycji, Jan Maria Rokita i Jarosław Kaczyński. Ta sprawa miała więc swój wydźwięk polityczny, a nie tylko ekspercki.
Czy miał być to znak firmowy nowych, prawicowych rządów, które rozpoczęły się w 2005 r.?
To była nie tyle część misji prawicowych rządów, ile część myślenia w kategoriach polskiej misji na Wschodzie – bardzo głęboko zakorzenionego w polskim rozumieniu naszego miejsca w Europie. Zaraz po polskiej akcesji do Unii miała miejsce „pomarańczowa rewolucja”, która w pozytywnym sensie „rozzuchwaliła” Polaków. Stanowiła, moim zdaniem, przełom w polskiej polityce wschodniej. W ciągu kilku tygodni przeszliśmy od etapu teorii, gadania do bardzo konkretnej praktyki, z ogromnym sukcesem. Polacy zdali sobie sprawę, że są w Unii, mogą mieć wpływ na istotne sprawy, współdecydować.
Ponadto, w 2005 r., czyli mniej więcej po roku od „pomarańczowej rewolucji”, w Polsce doszło do dużej transformacji politycznej. Postkomuniści zostali odsunięci od władzy – pojawiły się nowy rząd, nowy prezydent i nowe nadzieje. Pojawiło się przeświadczenie, że należy sprowadzić ambicje polityczne do jakiegoś ekonomicznego, racjonalnego wymiaru. Symbolem tego myślenia był pomysł budowy ropociągu Odessa-Brody-Gdańsk.
Który nie wyszedł…
To odrębny, bardzo złożony problem. Ale można go uznać za symbol nowego sposobu myślenia o polityce wschodniej. Lech Kaczyński publicznie deklarował się kontynuatorem Aleksandra Kwaśniewskiego, ale w jego działaniu było dużo mniej protokołu, dużo mniej międzynarodowej celebry, a dużo więcej sensytywnej polityki.
Wróćmy jednak do Partnerstwa Wschodniego. Jakie były jego dalsze losy?
Na przełomie lat 2006–2007 w czasie prezydencji niemieckiej, pojawiły się opinie, że trzeba skonkretyzować politykę wschodnią UE i wyłączyć ją z całej polityki sąsiedztwa. Wtedy zaczęły się faktycznie prace studialne, między innymi w polskim MSZ, nad jakąś formą uporządkowania tych spraw.
Czyli legenda o tym, że Partnerstwo Wschodnie to wyłącznie efekt wojny rosyjsko-gruzińskiej z 2008 r. jest nieprawdą?
Zgadza się. To sprawa znacznie wcześniejsza. Kiedy wybuchła wojna, prace nad Partnerstwem Wschodnim były już zaawansowane. Żeby je zrozumieć, trzeba się cofnąć do przełomu lat 2006–2007, kiedy to w Europie dominowała koncepcja bardzo trudna do przyjęcia dla Polski – tzw. synergii czarnomorskiej. Był to pomysł, by całą politykę wschodnią UE skoncentrować wokół Morza Czarnego jako obszaru skupiającego zarówno nowe kraje członkowskie po zachodniej stronie akwenu (czyli Bułgarię i Rumunię) oraz kraje akcesyjne (czyli między innymi Turcję), jak i kraje wrogie Unii, czyli Rosję.
Wspólnie z Ośrodkiem Studiów Wschodnich uważaliśmy, że to nie jest dla Polski najlepsze rozwiązanie. Wtedy zaczęły się rozmowy, wspólnie z ówczesnym wiceministrem spraw zagranicznych Czech Tomášem Pojarem. Te plany ukształtowania Partnerstwa Wschodniego po polskiej stronie podjął już nowy rząd w 2007 r. Ludzie, którzy je tworzyli, zaczęli odgrywać bardzo dużą rolę. Mam na myśli zwłaszcza Jacka Cichockiego, który przestał być tylko ekspertem, a stał się także politykiem. Na tym tle powstał list Bildta i Sikorskiego. Taka jest geneza Partnerstwa Wschodniego, które miało być programem dystrybucji środków, sposobem wiązania tych krajów ze Wspólnotą.
Najważniejszym elementem tej koncepcji jest jednak coś, o czym głośno nie mówiono, czyli przekazanie dorobku prawnego i ułatwienie ruchu ludności. Partnerstwo przestało być po prostu instrumentem finansowym, bo jako takie było relatywnie słabe. Stało się natomiast czymś w rodzaju nowego prawa magdeburskiego, pomysłem na przekazanie pewnych kodów prawnych, czyli acquis communautaire.
A zatem projektem podobnym do tej „starszej” i „młodszej” Europy sprzed tysiąca lat, kiedy to z Europy Zachodniej na obszary środkowej i północnej części kontynentu popłynęły nie tylko inwestycje czy fale osadnicze, ale przede wszystkim idee, instytucje prawne czy społeczne?
Tak, Partnerstwo Wschodnie jest projektem w dużym stopniu opartym na takim właśnie pomyśle: ujednolicamy prawo i przez sam ten fakt uruchamiamy relacje między ludźmi. Potem znosimy cła i tworzymy wspólną przestrzeń. Zabrakło jednak, nawet w takiej pozytywnej interpretacji Partnerstwa Wschodniego, wyraźnego przedstawienia perspektywy członkostwa.
Dlaczego była ona taka ważna?
Czytaj cały wywiad TUTAJ
Inne tematy w dziale Polityka