Nie wydaje mi się, by kogokolwiek w Indiach zaskoczyła informacja o zbiorowym gwałcie na 23-letniej studentce, której poniżenie i śmierć stały się pretekstem do – najpierw narodowego, a za chwilę międzynarodowego – protestu przeciwko indyjskiej mizogini i zmowie milczenia wobec przemocy skierowanej w kobiety.
Prawdopodobnie władze Indii zaskoczył ten zbiorowy ruch, zapoczątkowany kobiety, które teraz otrzymują miliony głosów poparcia. I wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że patriarchalny system w Indiach dotyczy nie tylko stosunków społecznych i obyczajów, ale przede wszystkim gospodarki. I to, że hinduskie kobiety protestują na ulicach nie oznacza, że za chwilę nie będą musiały wrócić do domu by nadal usługiwać i pozwalać na poniżanie ze strony utrzymujących je i ich dzieci mężów, braci czy ojców. Jeśli ucichnie międzynarodowy protest przeciwko przemocy wobec kobiet, a oczy świata odwrócą się w stronę kolejnego punktu zapalnego, hinduskie kobiety zostaną zupełnie same na placu boju, i tak samo jak dotąd będą wystawione i narażone na zbiorowe gwałty. Zresztą, jak pisze The Guardian, gwałty to nie jedyny problem Hindusek. Do puli „atrakcji”, jakie serwuje im patriarchalne społeczeństwo dochodzą małżeństwa zawierane przez nieletnie dziewczęta, molestowanie seksualne – od miejsca pracy po ulicę – oraz przymusowe aborcje ze względu na płeć dziecka. Zmiana w warunkach życia kobiet w Indiach musiałaby oznaczać zmianę całościową, zmianę myślenia i stosunku mężczyzn do kobiet, który wyklucza mizoginizm a wprowadza szacunek.
Indie wydają się odległe, a ostatnie wydarzenia, choć wstrząsające, nie zmuszają do natychmiastowej chęci niesienia pomocy, bo kraj daleko, a my w Europie mamy swoje problemy. I to prawda, bo przykłady mizoginizmu mnożą się i u nas, chociażby w mojej ulubionej instytucji – kościelnej. Moją uwagę zwrócił ostatnio artykuł w Gazecie Wyborczej, która opisała wybitne kazanie włoskiego proboszcza. Ksiądz tłumaczył zebranym owieczkom, że kobiety same są sobie winne w kwestii przemocy, bo jak mąż wraca do domu po ciężkim dniu pracy i nie ma na stole obiadu, a dom nie lśni czystością, to nic dziwnego, że ma ochotę podnieść spracowaną dłoń na bezczelną kobietę. Gdyby kobiety nie dopuszczały się zaniedbań, to do przemocy by nie dochodziło. Zatem słynne zdanie „bo zupa była za słona” u włoskich księży jest wciąż sensownym argumentem w obronie przemocy domowej. Na szczęście na takie kazania i wygłaszane w nich absurdy, także w Polsce, reagujemy coraz żywiej. Na szczęście coraz częściej takie słowa i zachowania napotykają na opór w społeczeństwie. Co nie znaczy, że w supermarkecie (ja tu po świętach) nie spotykamy kobiet w różnym wieku, z pobitym okiem czy przeciętą wargą. Wątpię, by tak hucznie obchodziły narodziny Jezusa, że pijane spadły ze schodów. Przemoc wydarza się ciągle, bez względu na szerokość geograficzną i ciągle ma płeć.
To wspaniałe, że coraz głośniej o przemocy wobec kobiet się mówi i coraz wyraźniej reaguje na przypadki nawoływania do niej. Szkoda tylko, że zazwyczaj głośno robi się dopiero nad kobiecą trumną.
* Katarzyna Kazimierowska, redaktorka portalu Zwierciadlo.pl i rp.pl, współpracuje z kwartalnikiem „Cwiszn”, absolwentka podyplomowych Gender Studies. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
** Tekst ukazał się w dziale "Felieton bez <-ąc>", w „Kultura Liberalna” nr 209 (2/2013) z 8 stycznia 2013 r.
Inne tematy w dziale Polityka