Jadwiga Jaroszewska urodziła się 7 marca 1900 r. w Piotrkowie Trybunalskim. Ojciec, Władysław Jaroszewski, który bardzo ją kochał, krótko cieszył się swoją córeczką. Umarł młodo, mając zaledwie 27 lat. Jadzia miała wtedy 2 lata. Osierocił jeszcze dwie córeczki, bliźniaczki: Stanisławę i Aleksandrę. Matką Jadzi była Franciszka, z domu Dłużniewska. Była to kobieta znana w Piotrkowie z dobroci serca i uczynków miłosierdzia. Pomagała potrzebującym, zaopatrywała ich w potrzebne artykuły - najkonieczniejsze do życia. Była pogodna i wesoła. Umiała sobie zjednywać serca tych wszystkich, którzy stanęli na drodze jej dobroci. Dziecko musiało zauważyć sposób odnoszenia się matki do ludzi potrzebujących, jej ofiarność i hojność. Zimą w 1907 r. ukochana mama osierociła swoje córki. Jadzia miała dopiero 7 lat, ale w jej świadomości pozostała żywa pamięć dobrego serca matki. Wychowaniem osieroconych dzieci zajęła się babcia, Franciszka z Kalksteinów Jaroszewska, a po jej śmierci - opiekę nad dziewczynkami przejęła ciocia - Halina Jaroszewska, która wówczas prowadziła w Piotrkowie Trybunalskim własną szkołę koedukacyjną. Znalazła się w niej i Jadzia i jej młodsze siostrzyczki. Pierwsza wojna światowa w 1914 r., z wielką i brutalną siłą wkracza w normalny tryb życia. W Piotrkowie szkoły zamieniono w szpitale. Z frontu przywożono rannych żołnierzy. W tym czasie Jadwiga z koleżankami czynnie włącza się do pracy w tym nietypowym szpitalu. Zaczęły się epidemie, głód, nędza. Jadwiga jednak widząc to wszystko, nie lęka się tego i nie oszczędza swych sił i młodzieńczego zrywu. Śpieszy chętnie z pomocą potrzebującym. Nie stroni od chorób i ran wzbudzających u innych odrazę, podejmuje się opieki tam, gdzie inni odmawiają. Ona jednak nigdy nie odmawiała. Ona zawsze była taka promienna, zawsze taka, jak gdyby oczekująca na cierpiącego, na człowieka, w którym musiała coś więcej widzieć niż tylko człowieka! W czerwcu 1917 r., Jadwiga Jaroszewska kończy Gimnazjum Heleny Trzcińskiej oraz kurs pedagogiczny, a jednocześnie całym sercem oddaje się pracy charytatywnej. Wędrówki po mieście w poszukiwaniu nędzarzy i cierpiących, prowadzą ją do domów i ruder przedmieścia. Odnajduje żebrzących biedaków, ale jednocześnie dostrzega, że nie zawsze niedołęstwo i opuszczenie są powodem tego stanu. Znajduje między nimi również i osoby młode, zdolne do pracy, ale ... widzi, nieznaną jej dotychczas nędzę moralną! Nędzę, której na imię prostytucja. Przeżywa to ogromnie, tak bardzo żal jej tych zagubionych istot. A jak bardzo i zdecydowanie pragnie im pomóc świadczą słowa, które pisze w swym notatniku:
"Pragnieniem moim od lat szkolnych było pomagać w stwarzaniu warunków zadawalających tym, którzy z powodu upośledzenia fizycznego, albo moralnego nie mogą pracować w warunkach zwykłych. Za takich uważałam: upadłe kobiety, ludzi obarczonych chorobą zaraźliwą, a nieuleczalną, oraz wychodzących z więzień,
a w następstwie również i dzieci anormalne i kalekie".
Jadwiga Jaroszewska chce służyć bliźnim, zwłaszcza tym, których społeczeństwo pozbawiło godności i odrzuciło, pomimo, że byli jego ofiarami. Szukanie drogi nie było łatwe. Pierwsze kroki kieruje do zgromadzenia niehabitowego, do Sióstr Franciszkanek od Cierpiących w Warszawie. Ale zgromadzenie to nie spełnia jej oczekiwań. To nie jest praca, o której myśli. Przechodzi więc wkrótce do Sióstr Szarytek i w 1919 r. rozpoczyna nowicjat w Warszawie na Tamce. Jednak nie przebywa tam długo, wraca do Piotrkowi. W roku 1921 poznaje Siostry Zmartwychwstanki i 29 czerwca rozpoczyna aspirat w Kętach. Obłóczyny odbyły się w lutym 1922 r. i młoda nowicjuszka otrzymała imię Wincenta. Pierwsze śluby czasowe składa w lutym 1923 roku i zostaje skierowana do domu w Warszawie na Sewerynowie. Tutaj pracuje jako wychowawczyni klasowa i nauczycielka matematyki na niższych kursach. Prowadzi też szkółkę dwuklasową dla chłopców - uliczników. Zgromadzenie dało wiele młodej profesce, otrzymała formację duchową i uzupełniła wykształcenie. Jednak nie była to praca, której pragnęła się poświęcić. Sama czuje, że nie idzie drogą, na którą została wezwana. Po zasięgnięciu rady swego kierownika duchownego i po uzgodnieniu sprawy ze swoimi przełożonymi pisze prośbę do Stolicy Apostolskiej o zwolnienie ze ślubów czasowych, które otrzymuje 28 grudnia 1925 r. Coraz wyraźniej widzi, że mimo lęku, jaki odczuwa, musi podjąć decyzję założenia nowej rodziny zakonnej. Dnia 6 stycznia 1926 r. w szpitalu św. Łazarza w Warszawie na oddziale chorych wenerycznie, przymusowo leczonych, Jadwiga jako s. Wincenta, podejmując pracę rozpoczyna swe dzieło, ufając Panu Bogu, że jeżeli naprawdę taka jest Jego wola, to otrzyma do tego potrzebne łaski. Dzień ten jest dniem narodzin nowej rodziny zakonnej w Kościele. S. Wincenta posiadała liczne przymioty, które ułatwiały jej pracę jako założycielki nowego dzieła. Odznaczała się nieprzeciętną inteligencją, szybką orientacją, przenikliwym sądem. Mając niezwykły dar ujmowania ludzi, potrafiła załatwiać sprawy trudne, zdawałoby się nieosiągalne. Jej ujmujący sposób bycia budził zaufanie i szacunek, a mimo młodego wieku posiadała autorytet i wpływ na otoczenie. Dominującą jednak jej cechą było wielkie miłosierdzie, współczucie, chęć pomocy bliźnim. Przejęta duchem ofiary czciła Mękę Pańską i Krzyż Chrystusowy oraz Matkę Bożą Bolesną. Miała wielkie nabożeństwo do św. Benedykta i do św. Józefa. Modliła się w głębokim skupieniu, szerzyła znajomość liturgii. Cechowało ją wielkie przywiązanie do Kościoła i uległość wobec jego pasterzy. Mając wrodzony dar organizatorski i wyczucie aktualnych potrzeb, dzięki silnej wierze wytrwała w poświęceniu, a pełna optymizmu sama stworzyła w przeciągu swego krótkiego życia dzieło wymagające zorganizowanego zespołu wielu zdolnych i energicznych ludzi oraz wiele czasu. Pracowała ciężko i niestrudzenie, pomimo słabego zdrowia i powikłań po operacji nerki, które sprawiały jej dotkliwe cierpienia, a leczenie nie dawało efektywnych wyników. Zmarła w 37 roku życia, dnia 10 listopada 1937 r. w Warszawie. Pochowana na cmentarzu w Niegowie. W przebiegu procesu beatyfikacyjnego doczesne szczątki Sługi Bożej 8 kwietnia 2006 r. zostały przeniesione do kościoła parafialnego w Niegowie. Matka Wincenta, rozmawiając z s.Benigną narysowała drzewo symbolizujące istotę naszego Zgromadzenia. Wyjaśniała: korzeniami naszego życia wewnętrznego i zakonnego są śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, brewiarz oraz śpiew gregoriański.
Wielki pień symbolizuje Regułę Św. Benedykta, a korona drzewa - Zgromadzenie Sióstr Benedyktynek Samarytanek. W środku dom z krzyżem, oznaczający kaplicę, której sercem jest Eucharystia - centrum życia wewnętrznego sióstr.
Na szczycie drzewa Matka napisała DOM GŁÓWNY (tzw. "Samaria"). Odchodzące od niego gałęzie to dom nowicjatu, postulatu, aspiratu, dom rekolekcyjny, dom kuracyjny, dom starców. Niżej znajduje się konar o nazwie: Zakłady dziecięce. Jego gałęziami są szpitale dla anormalnych, zakłady dla upośledzonych umysłowo w różnym stopniu, dla wyjątkowo szpetnych idiotów (w owym czasie przyjęte nazewnictwo), przedszkola i szkoły specjalne, "Dom Pracy". Na innym konarze Matka napisała: "szpitale". Od niego odchodzą gałęzie: dla umysłowo chorych, dla nerwowo chorych, z chorobą lupus (wilk), dla nieuleczalnie chorych, domy pracy, domy opieki poszpitalnej, żłobki dziecięce. Konar "więzienia" posiada gałęzie: domy po wyjściu z więzień, opieka na wolności, dziewczęta upadłe. Ostatni konar - "kaleki normalne". Nie wiadomo, ile ze swego planu Matka zdołałaby zrealizować, gdyby dłużej żyła, ile nowych gałęzi i gałązek dorysowałaby do owego drzewa w miarę spotykanych ludzi dotkniętych jakimś specjalnym nieszczęściem, a pozbawionych pomocy społeczeństwa. Matka snuła plany zatrudnienia nieszczęśliwych kobiet, które grzebały w warszawskich śmietnikach i ochrypłym głosem wołały: "kości, kupuję kości!" Ulicznicy odkrzykiwali im: "A co robiłaś w młodości?" Wiadomo, były prostytutkami. Oczy Matki błyszczały, gdy roztaczała wizję, jak te nędzne staruchy, odrażające łachmaniarki będą przerabiać owe gałgany, kości, odpadki w specjalnie dla nich założonych fabryczkach, w atmosferze Bożej miłości, jak doprowadzone do Krzyża Chrystusowego odzyskają godność i odnajdą utracone człowieczeństwo. W zasięgu wrażliwego spojrzenia Matki żadna owca Chrystusowa nie mogła zostać zaplątana w ciernie. Wciąż przypominała siostrom ewangeliczną przypowieść o szukaniu setnej owcy.
"Jeśli mówimy o posłannictwie naszym, to zawsze łączymy je z Tajemnicą Odkupienia. Odkupienie obdarza ludzkość łaskami. Żeby to dusza dobrze rozumiała, to byłaby obdarowana szczęściem. Ale nie wszystko dusza rozumie. Trzeba dopiero podsuwać jej, przykładem życia zagrzewać. My swoim działaniem podkreślamy, że bóg domaga się zadośćuczynienia Sprawiedliwości, a swoim życiem oddanym na usługi najnędzniejszych i najbardziej upośledzonych, nieszczęśliwych istot, często owoców grzechu, naprawiamy odchylenia ludzi od praw Bożych. Zadość czynimy Sprawiedliwości Bożej także przez podporządkowanie woli swojej, Bożej woli. A i przez to jeszcze, że służymy nie tylko jako niewolnicy, ale jako synowie Boży. Nasze Zgromadzenie, dlatego objęło opieką i pracą tych najnieszczęśliwszych, ażeby nie tylko słowem, ale i czynem apostołować. Zgromadzenie nasze to apostołowanie bez słów" (Matka Wincenta)
za: http://www.samarytankiosb.pl/zalozycielka1d.html
Najcześciej mówią mi Wodek. Nie jest to błąd, że nie napisałem "ł". Trudno inaczej zdrobnić imię Wodzisław:). Urodziłem się kilka dni przed zakończeniem stanu wojennego. Z lat 80' nic szczególnego nie pamiętam, a z 90' szkołę podstawową i kawałek technikum. Dojrzewanie i studia to już poprzednia dekada. Po 10 kwietnia 2010 roku zmieniło się bardzo wiele nie tylko do okoła mnie, ale także i we mnie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo