Przyśniła mi się wojna, jedna z wielu w ostatnim czasie. Przyśniła mi się wojna totalna, w której wszyscy braliśmy udział. Wojna przedziwna, która nie była taka, jaką przeżyli nasi dziadkowie czy pradziadkowie. Choć szła ona o to samo: kto będzie rządził, a kto będzie rządzony. Kto będzie panem, a kto niewolnikiem. Wojna o rodzinę, o własność i wolność wyboru.
Była to wojna, w której wybrani w wyborach przedstawiciele narodów, ze znanych tylko sobie powodów obrócili się przeciw własnym wyborcom. Podjęli decyzje, które stały się terrorem administracyjnym. Uruchomili urzędników i siły porządkowe, by zastraszać i "likwidować" opornych. Uruchomili media, które non stop informowały, ile osób zmarło przez sztucznie wykreowanego wroga, a ile zostało przez niego zarażonych. Ktoś zarażony stawał się również śmiercionośnym przeciwnikiem i trzeba go było odseparować, by nie mógł innych uczynić do siebie podobnym.
Śniło mi się, że zmusili ludzi do przywdziania obcych twarzy. Twarzy o ślepych oczach, niemych ustach, niesprawnych uszach. O zmysłach skrzywdzonych i pogiętych od doświadczeń. O myślach skierowanych ku przeszłości, gdy własna twarz była odblaskiem duszy, a nie wynikiem oczekiwań innych. Część ludzi popłynęła z prądem, część próbowała się buntować, największa część zaś próbowała choćby we fragmencie zachować normalność w otaczającym szaleństwie.
Szaleństwie, które można streścić w słowach: nie mów, nie czuj, nie ufaj.
Chciałbym, żeby to był tylko sen. Chciałbym, żeby on zniknął, gdy się obudzę. Wiele razy się budziłem i niestety sen jakoś nie chciał zniknąć. Okazał się rzeczywistością, której w najśmielszych próbach bym sobie nie umiał wyobrazić.
Wielu mówi o tym, że trzeba nam przywódców, że trzeba nam przewodników, generałów, by walczyć. Ludzi odważnych, którzy będą umieli zaryzykować, otarcie się zbuntować i pociągnąć za sobą innych. Świeckich i duchownych. Mówiących: tak, tak, nie, nie.
Trzeba nam zacząć od siebie. Zbuntować się przeciwko temu zamordyzmowi, przeciwko temu bezprawiu na mocy koślawego prawa. Zbuntować się żyją normalnie, choćby za cenę mandatu, choćby za cenę wizyty w sądzie.
Każde pokolenie ma swoją wojnę, każde pokolenie ma swoje Westerplatte. Obyśmy mięli tylko takie.
Najcześciej mówią mi Wodek. Nie jest to błąd, że nie napisałem "ł". Trudno inaczej zdrobnić imię Wodzisław:). Urodziłem się kilka dni przed zakończeniem stanu wojennego. Z lat 80' nic szczególnego nie pamiętam, a z 90' szkołę podstawową i kawałek technikum. Dojrzewanie i studia to już poprzednia dekada. Po 10 kwietnia 2010 roku zmieniło się bardzo wiele nie tylko do okoła mnie, ale także i we mnie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo