To wydarzenie zmieniło polską armię.
Oskarżeni, mimo piekła, jakie im zgotowano, nie poddali się.
Po blisko dziesięciu latach wyszli z tej bitwy ciężko poranieni, ale nie pokonani. Ale czy zwyciężyli?
Jak potoczyłyby się losy "siódemki z Nangar Khel", gdyby w ich życie tak brutalnie nie weszła polityka i służby?

16 sierpnia 2007 r. w pobliżu Nangar Khel polscy żołnierze otwierają ogień z moździerza i karabinu maszynowego. Część z pocisków spada na wioskę.
Ginie sześć osób, trzy kolejne z ciężkimi ranami trafiają do szpitala. Wśród poszkodowanych są kobiety i dzieci. Żołnierze wkrótce zostają oskarżeni o zabójstwo ludności cywilnej.
Grozi im nawet dożywocie.
Książka Edyty Żemły "Zdradzeni", która ukazała się nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne, to nie tylko opowieść o tragicznych wydarzeniach w Nangar Khel.
To przede wszystkim opowieść o polskiej armii, jej problemach, ale i o służbach specjalnych i wielkiej polityce wokół nich.
Gdy w 2006 r. ówczesny szef MON Radosław Sikorski ogłaszał, że Polska zwiększy swoje zaangażowanie w Afganistanie, zaskoczenia tym ruchem nie kryła tylko opozycja, ale i samo wojsko. Ich zdaniem była to pochopna decyzja, a armia była do tej operacji nieprzygotowana. Czasu było mało, ale decyzja zapadła.
Dla wojska oznaczało to rozkaz, z którym się nie dyskutuje, a który trzeba wykonać.
Choć do Afganistanu wysłano najlepsze polskie jednostki, sprawdzone w boju, choćby w Iraku, to jednak ten pośpiech i brak przygotowania w wymierny sposób odbije się na funkcjonowaniu naszego kontyngentu. "Po powrocie z Iraku w 2004 r. przez głupi, bezsensowny system do cywila odeszło z 18 Batalionu ok. 200 osób" – wspomina w książce jeden z żołnierzy.
"Na ich miejsce przyszli młodzieńcy po śmiesznym kursie »zrywania wiśni«. Ci niedoświadczeni, niewiele umiejący dowódcy zaczęli dowodzić starymi twardzielami, ostrzelanymi, po misjach. Zaczęła się patologia" – mówi dalej.
"Stare wojsko robiło sobie żarty z młodych dowódców. Przygadywano im niejednokrotnie chamsko i na tyle głośno, by słyszeli.
A młodzi oficerowie robili dobrą minę do złej gry i udawali, że nie słyszą szydery czy wręcz jawnych kpin" – pisze Edyta Żemła. Tak nieprzygotowani żołnierze zostali wysłani na najtrudniejszą misję, jaką wtedy prowadziła nasza armia. Rzucono ich na wyjątkowo głęboką wodę.
"Przełożeni patrzyli tylko, czy sobie poradzą, czy jak kamień pójdą na dno. Zgotowali tym młodym chłopakom morderczy test już na progu ich wojskowych karier".
Na brak doświadczenia nałożyły się także problemy ze sprzętem.
Żołnierze od początku widzieli, że armia nie zapewni im wszystkiego, co niezbędne. Wiele elementów wyposażenia kupowali sami. Na miejscu okazało się, że problemy są niemal ze wszystkim – od podstawowej rzeczy w wojsku, jaką jest łączność, przez wyposażenie, choćby brak odpowiednich noktowizorów, aż po uzbrojenie. Wymowna jest historia dotycząca pojazdów hummvee, które żołnierze dostali od Amerykanów. Były stare, wysłużone i nieopancerzone. Żołnierze nie kryli swej złości i irytacji, a same hummery nazywali "jeżdżącymi trumnami". Interwencje u przełożonych niewiele zmieniały. Dopiero po latach okazało się, że ktoś w Warszawie przygotował dla armii USA dokumentacje, z której wynikało, że sami prosimy sojuszników o pojazdy właśnie w najstarszej i nieopancerzonej wersji.
"Sztabowcy w Polsce, siedząc w swoich przytulnych gabinetach, zupełnie nie rozumieli, jak wygląda wojna. Podejmowali czasem niewyobrażalnie wręcz głupie decyzje, całkowicie lekceważąc bezpieczeństwo żołnierzy" – czytamy dalej w książce. Ale to nie były jedyne kłopoty polskiej misji. Na braki sprzętowe szybko nałożyły się dwa powiązane ze sobą kłopoty – polityka oraz służby specjalne.
"Chłopaki z Delty nie zdawali sobie sprawy z tego, jak doszło do tragedii. Wiedzieli, że coś się stało, ale co? Fakty były takie: prowadzili ostrzał w kierunku wzgórz, gdzie znajdowały się stanowiska obserwacyjne talibów. Wśród wystrzelonych pocisków były niewybuchy i niedoloty. Potem nastąpiła komenda »przerwać ogień«. Na koniec zobaczyli tragiczne efekty wypadku. Jak do niego doszło? Co zawiodło: amunicja, moździerz, rozpoznanie? Sami tego nie wiedzieli" – tak o tym, co wydarzyło się w pobliżu Nangar Khel, pisze Edyta Żemła.
Polscy żołnierze z pewnością nie ustrzegli się błędów, ale szybko okazało się, że dogłębne wyjaśnienie tego, co stało się 16 sierpnia, niekoniecznie dla wszystkich jest sprawą najważniejszą. Ale dlaczego? Żemła nie ma wątpliwości i w swojej książce stawia kategoryczną tezę – to nie żołnierze splamili honor polskiej armii, ale politycy. Wojskowych rzucono na pożarcie politycznej machiny po to, by ukryć niekompetencję i błędy decydentów.
"Nigdy, przenigdy nikomu z nas nie przyszłoby do głowy, by strzelać do wiosek, w których mogą być cywile. Jesteśmy żołnierzami, nie mordercami" – opowiada autorce jeden z uczestników tamtych wydarzeń chorąży Andrzej Osiecki "Osa". Inny z nich, "Bolec" tak wspomina tamte chwile: "Obraz zabitych i rannych to był szok. Tym bardziej że zginęły kobiety i dzieci". Jednak to nie widok trupów i krwi najbardziej go przeraził. "Tylko fakt, że na skutek twojego działania giną osoby niewinne, które nie musiały i nie powinny zginąć. Jeszcze długo potem miałem w głowie potworną gonitwę myśli" – mówi dalej.
Autorka "Zdradzonych" najwięcej miejsca poświęca jednemu politykowi, któremu, jej zdaniem, najbardziej zależało, by na sprawie Nangar Khel zbić swój kapitał. To Antoni Macierewicz – w 2007 r. szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego.
"Dla żołnierzy na pierwszej zmianie było jasne, że kontrwywiad będzie szukał na nich haków, by było czym się chwalić w centrali. Mieli udowodnić, jak skuteczna i świetnie przygotowana jest nowa służba, którą na gruzach Wojskowych Służb Informacyjnych zbudował Antoni Macierewicz" – pisze Żemła. I dodaje, że na początku misji polscy żołnierze działali chaotycznie, bez niezbędnych danych wywiadowczych i rozpoznania. Żołnierze liczyli, że nowo utworzone służby takich danych im dostarczą. Zawiedli się. Błyskawicznie okazało się, że oficerowie SKW służący w Afganistanie nie tylko takich informacji nie mają, ale też nie mają zamiaru ich pozyskiwać.

Od pierwszych tygodni na misji stało się jasne, że nie będą jeździć z żołnierzami na patrole. Nie nawiązali też współpracy ani z lokalną afgańską administracją, ani z amerykańskimi komórkami wywiadu i rozpoznania. W konsekwencji wiedli wygodne i beztroskie życie w bazie, odliczając dni do końca misji" – pisze autorka.
Jednak już po tragicznym w skutkach ostrzale okolic Nangar Khel, to właśnie żołnierze SKW byli najbardziej aktywni i de facto przejęli pełną kontrolę nad śledztwem. Choć nie mieli do tego prawa, to przesłuchiwali żołnierzy. I to oni również kontrolowali przepływ informacji do kraju. "Śledczy prowadzili przesłuchania tak, by zrobić z żołnierzy Delty degeneratów, morderców, ludzi bez skrupułów" – przekonuje Żemła.
Cztery dni po ostrzale Antoni Macierewicz miał już na biurku raport SKW. Jak pisze autorka, miał świadomość, że to polityczna bomba, która ostatecznie pogrąży stare wojskowe służby. "Raport, który właśnie do niego dotarł, mógł wskazywać na to, że armia wyhodowała sobie zimnych morderców, bo stare służby nie potrafiły upilnować żołnierzy" – pisze autorka. I dodaje, że kolejne ruchy szef SKW rozgrywa na zimno, krok po kroku.
"Na razie w oficjalnych papierach ludobójstwo i zbrodnia wojenna się nie pojawiają. Ale już we wrześniu prokuratura jest przekonana, że właśnie tak będzie brzmiał zarzut. Decyzje zapadły po konsultacjach na najwyższych szczeblach władzy. Czy prokuratorzy byli inspirowani przez polityków i służby specjalne do zrobienia tego kroku, czy to była ich własna nadgorliwość. Sami dziś twierdzą, że żadnych nacisków politycznych nikt na nich nie wywierał, ale trudno w to uwierzyć" – czytamy dalej w książce.
Spektakularne zatrzymanie, tymczasowy areszt i zarzuty, których w Polsce nie usłyszał nikt od zakończenia drugiej wojny światowej. Determinacja śledczych, by znaleźć coś na żołnierzy, była ogromna, ale szybko okazało się, że najcięższe z oskarżeń się nie utrzyma przed sądem. O sprawiedliwość walczyli przez następne lata.
W 2019 r. zapadł ostateczny wyrok: są niewinni od zarzutu zbrodni wojennej, ale winni za złe wykonanie rozkazu. Kary wymierzono w zawieszeniu.
Syndrom Nangar Khel
Tragedia, która rozegrała się w sierpniu 2007 r. w Afganistanie, swoje piętno odcisnęła nie tylko na siedmiu żołnierzach, którzy stanęli przed sądem. Jej pokłosiem jest także coś, co szybko okrzyknięto mianem "syndromu Nangar Khel". Żołnierze przebywający na misjach zaczęli bać się strzelać. Nie wiedzieli do końca, jak reagować na działania talibów. Także żandarmi i prokuratorzy nie byli pewni, jak postępować.
"Ludzie mówili, że misja trwa osiemnaście miesięcy.
Sześć miesięcy przygotowań, sześć miesięcy działań, sześć miesięcy aresztu.
Nic nie robiliśmy, bo po kiego mam się wychylać, jak mnie później wyprowadzą tak jak Borysa czy Osę" – wspomina w książce jeden z żołnierzy, który pojechał do Afganistanu wraz z kolejną zmianą.
Wyjątkowo gorzko brzmią słowa, które wieńczą książkę.
To posłowie napisane przez gen. Waldemara Skrzypczaka. Były dowódca Wojsk Lądowych podkreśla, że sprawa Nangar Khel stała się symbolem "sponiewierania i splamienia żołnierskiej godności i honoru", a cała sprawa "zbrodni ludobójstwa" zrodziła się w salonach polityków, a nie pod nieszczęsną wsią w Afganistanie.
"A przecież politycy, którzy nas, żołnierzy, na wojny wysyłają, żadnej odpowiedzialności nie ponoszą. Wręcz troskliwie jej unikają. A niewielu z nich miało odwagę publicznie stanąć w obronie polskich żołnierzy".
http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/pieklo-nangar-khel-kto-zdradzil-naszych-zolnierzy/1mzs78g
Inne tematy w dziale Polityka