Wprowadzenie stanu wojennego było trudnym testem dla czerwonych. Trzeba było sprawnie przeprowadzić gigantyczną akcję: zamknąć 10 tysięcy ludzi, opieczętować niezliczone lokale związków, stowarzyszeń i czegkolwiek, co się ruszało. Trzeba też było przemawiać do narodu, wyjąsniać, z kim ta wojna, dowodzić, że czołgi na ulicach nie od parady, bo wróg groźny.
Przez poprzednich 5 lat, circa about od powstania KORu, wrogów publicznych było czterech. Występowali w nierozłącznych parach, by każdemu przedszkolakowi wryli się w pamięć. Nie mieli imion - para nazwisk miała imiona zastąpić. Nazywali się: Hupka i Czaja, Kuroń i Michnik.
Z dokładnością do wyjątków - inne nazwiska miały nie padać, by nie tworzyć wrażenia, że walczących z reżimem jest wielu. A jeśli już - to z sugestią, że zostali zmanipiulowani. Nawet Wałęsa, gdy już pojawiał się w oficjalnej propagandzie za karnawału 1980/81, to zwykle jako ten, który może i by się dogadał z Kanią czy Jaruzelem, gdyby nie dwaj opłacani przez CIA korowcy i dwaj także finansowani przez USA rewanżyści.
13 grudnia 1981 sytuacja się zmieniła. Kuroń i Michnik siedzieli w ciupie i trudno było twierdzić, że nawet tam są tak wielkim zagrożeniem dla władzy ludowej. Przy szczelnie zamkniętych granicach nie można też było zwalić wszystkiego na Hupkę i Czaję. I bez tego naród bezczelnie dworował sobie z propagandy zamieniając końcówki nazwisk wymienionych.
Wtedy to, zapewne po długich naradach w wydziale propagandy KC i konsultacjach z Jaruzelem, zapadla historyczna decyzja: wrogów narodu jest sześciu, a nie czterech. Na listę trafiła kolejna para: Bujak i Frasyniuk. Ci, którzy przy jawnym wsparciu dywizji NATO uniknęli aresztowania i z ukrycia podjudzali robotników do działań sprzecznych z ich życiowymi interesami.
Hupka i Czaja, Kuroń i Michnik, Bujak i Frasyniuk. Zabawne, że czytając, oglądając lub słuchając dziś niektórych mediów mam wrażenie, że nic, lub niewiele się zmieniło.
Inne tematy w dziale Kultura