Pisałem tu wielokrotnie, że debaty budżetowe nie mają sensu. Dzisiejsza od innych niczym się nie różniła: rząd swoje, opozycja swoje, dyskusja na szczeblu wysokiej polityki, a nie finansów. Szkoda czasu: pierwsze czytanie zabiera całemu Sejmowi cały dzień, drugie - pół dnia, głosowania - pół nocy, w międzyczasie każda komisja ślęczy nad tym kilkanaście godzin, a komisja finansów - kilkanaście dób. Efektem jest przyjęcie budżetu w wersji bardzo bliskiej projektowi rządowemu, bo inaczej zgodnie z prawem być nie może, skoro Sejm nie ma prawa zmieniać wysokości deficytu i zwiększając wydatki musi znaleźć pokrycie w zwiększonych dochodach.
Zastanowiła mnie jednak powtórzona dziś przez ministra finansów wyjątkowo dobitnie teza, że polskie finanse publiczne są już wolne od groźby starzejącego się społeczeństwa dzięki reformie emerytalnej. Załóżmy (fałszywie), że reforma jest (w istocie stoi w pół drogi). Choćby nawet budżet państwa miał być wolny od formalnych zobowiązań, bo przejmą je towarzystwa emerytalne - muszą one na czymś zarabiać. Potrzebują rynku, na którym będzie dość ludzi pracujących, by trwał handel papierami wartościowymi.
Czy rząd ma jakieś prognozy zadające kłam poprzednim - tym, że za 30-40 lat na jednego pracującego przypadać będzie jeden emeryt?
PS. Widzę dziś kolejną serię postów o budżecie, w których autorzy dowodzą, że nie pojmują różnicy między deficytem budżetu państwa i deficytem sektora publicznego. Czasem lepiej milczeć.
Inne tematy w dziale Gospodarka