Po co w ogóle tracić czas i pieniądze podatników na organizację wyborów prezydenckich w Polsce w przyszłym roku? Donald Trump przybędzie na białym koniu i wskaże kto byłby dla niego najlepszym prezydentem Polski, polski Sejm zbierze się i przez aklamację zatwierdzi trumpowskiego pomazańca. Czyż nie o to chodzi pisowskim politykom, którzy od kilkudziesięciu godzin prześcigają się w pomysłach jak tu skłonić Donalda Trumpa do namaszczenia ich kandydata na prezydenta Polski? Tak w ogóle to polski premier powinien rozwiązać rząd i podać się do dymisji. Now!
Obawiam się jednak, że rzeczywistość już wkrótce nie raz zaskoczy pisowskich hurraoptymistów, którzy z Donalda Trumpa planują uczynić trampolinę dla swojego kandydata do Pałacu Prezydenckiego. Ta trampolina może bardzo szybko zamienić się dla nich w ciężarek, który już wkrótce będą chcieli za wszelką cenę z siebie zrzucić.
Przyjrzyjmy się zatem póki co kilku pisowskim mitom odnośnie tego, co Donald Trump mógłby zrobić dla ich kandydata... nawet jeśli uzna, że warto. Bo to, że warto, jest pewne jedynie dla samych pisowców. Po co Trump miałby ryzykować konflikt z polskim premierem i rządem, od którego zależy przecież znacznie więcej w Polsce, niż od prezydenta, dla poparcia pisowskiego kandydata? Takich pytań pisowcy wolą sobie jednak nie zadawać, bo jeszcze by musieli przejrzeć na oczy, a to zbyt wiele by ich wszystkich kosztowało.
No ale po kolei.
Po pierwsze: jeśli komuś się wydaje, że Donald Trump w czasie swojej wizyty w Polsce, do której choćby ze względu na wojnę w Ukrainie powinno dosyć szybko dojść, będzie ostentacyjnie faworyzował pisowskiego kandydata w wyborach prezydenckich i na dodatek np. delikatnie zasugeruje, że tylko z nim wyobraża sobie swoją dalszą współpracę... to chyba wraz z ogłoszeniem wstępnych wyników wyborów prez. w USA 5 listopada zamienił się z koniem na głowę... co zresztą widać było co po niektórych pisowskich politykach, którzy jak widać tak wczuli się w amerykańskie wybory, że na chwilę sami stali się członkami amerykańskiego Kongresu i na stojąco wczoraj wiwatowali w polskim Sejmie na cześć amerykańskiego prezydenta-elekta Donalda Trumpa, który niczym jeszcze nawet się im nie przysłużył i nie wiadomo czy przysłuży. Gdybyśmy chociaż byli już po rozmowach pokojowych z Putinem, w skutek których ten wycofał się z Ukrainy i oddał w ręce międzynarodowego trybunału (pomarzyć zawsze można)... byłoby to być może jeszcze jakoś do wytłumaczenia.
To, że Donald Trump będzie chciał, a nawet musiał, bo nie będzie wypadało inaczej, przybyć do Polski nie ulega wątpliwościom. Nie będzie to jednak prywatna wizyta z kolegami z PiS i spotka się nie tylko z prezydentem Polski, ale również premierem i innymi najważniejszymi przedstawicielami polskiego rządu. I nie będą to bynajmniej jakieś kurtuazyjne spotkania. Andrzej Duda pewnie będzie chciał mu podsunąć kandydata PiS, żeby go Trump chociaż poklepał po plecach przed kamerami, nie jestem jednak pewien, że ten się na to zgodzi z oczywistych względów. A nawet jeśli to tylko po to, aby chwilę później zrobić sobie wspólne zdjęcie z kandydatem KO, o co Tusk się już w takiej sytuacji postara i to uzyska.
Chciałbym tu bowiem przypomnieć politykom PiS i zwolennikom tej partii, że kadencja Donalda Trumpa praktycznie będzie pokrywać się czasowo z kadencją aktualnego polskiego rządu i premiera. Najważniejsze polityczne decyzje w Polsce, również te związane z inwestycjami i innymi interesami USA w naszym kraju - podejmuje rząd, nie prezydent. To również przede wszystkim rząd kształtuje polską politykę zagraniczną, co jasno określa Konstytucja, a prezydent ma z nim współpracować i nie może prowadzić swojej własnej, odrębnej czy wręcz sprzecznej polityki zagranicznej z polityką rządu. To nie rząd ma dostosowywać swoją politykę do niego, tylko on do rządu. W razie konfliktu to rząd będzie miał konstytucyjne prawo powstrzymać prezydenta Dudę przed takimi działaniami a on nie będzie miał zbyt wiele do gadania, bo to rząd tak czy owak odpowiada za realizację założeń polityki zagranicznej i żadne samodzielne działania prezydenta po prostu nie będą miały ciągu dalszego bez aprobaty rządu i parlamentu. Na nic więc Trumpowi Andrzej Duda i jego kandydat na prez. jeśli zrazi do siebie Donalda Tuska i jego rząd.
Donald Trump zostanie w tej sprawie zapewne uświadomiony przez swoich doradców, że polski prezydent nie ma tak szerokich uprawnień jak amerykański, również odnośnie polityki zagranicznej, i będzie zmuszony do współpracy z polskim rządem i prowadzenia przede wszystkim z nim rozmów czy to odnośnie Ukrainy czy jakiejkolwiek innej kwestii.
Ostentacyjne czy choćby nadzbyt oczywiste popieranie kandydata opozycji przez Trumpa i, przez takie wtrącanie się w polskie wybory, podważanie naszej suwerenności - wywołałoby zbyt wielki skandal, który nie przysłużyłby się ani temu kandydatowi PiS, ani samemu Trumpowi i jego relacjom z polskim rządem i premierem, od których dużo więcej będzie ostatecznie zależeć, niż od dobrych relacji z prezydentem, który zwyczajnie nie ma narzędzi do samodzielnej realizacji założeń swojej polityki, gdyż nie daje mu ich Konstytucja. Trump więc nie będzie bruździł polskiemu rządowi, żeby przypodobać się Dudzie. Zapomnijcie o tym, drodzy pisowcy. Im prędzej, tym lepiej, bo na tym mniejszą śmieszność będziecie się nadal narażać.
Po drugie: do czasu wyborów prezydenckich w Polsce sytuacja może się tak skomplikować i poodwracać w związku z wojną na Ukrainie i planowanymi rozmowami pokojowymi (wcale też nie znaczy, że do nich dojdzie, a nawet jeśli, to że będą miały jakiś skutek), iż nie koniecznie to poparcie Trumpa będzie PiSowi na rękę. Możliwe, że już wkrótce powstydzą się tych krótkowzrocznych i dziecinnych w gruncie rzeczy reakcji na jego wybór. Tak czy owak, takie poparcie może być już zbyt problematyczne dla ich kandydata i wzbudzać niekoniecznie same pożądane konotacje.
Tak daleko jeszcze jednak wyobraźnia pisowskich posłów i posłanek bijących wczoraj ostentacyjnie brawa prezydentowi-elektowi Donaldowi Trumpowi w polskim, jakby nie było, parlamencie, zdaje się nie sięgać. Okres przed wyborami prez. w Polsce będzie bez wątpienia obfitował w różne wydarzenia budzące odmienne i często skrajne emocje i komentarze. Obawiam się - o czym też już pisałem poprzednio - że Donald Trump zderzy się ze ścianą po obu stronach konfliktu na Ukrainie, gdyż Putin nie może zrezygnować ze swoich wojennych zdobyczy, a Ukraińcy nie mogą ot tak oddać swoich ziem Rosji. Trump również nie będzie mógł zbytnio naciskać na Ukraińców czy też szantażować ich wycofaniem wszelkiej pomocy jeśli nie przystaną na warunki Rosji, bo jego rolą nie będzie bycie adwokatem Putina. I bez watpienia będzie usiłował uniknąć takich skojarzeń. Stworzenie na okupowanych przez Rosjan ziemiach ukraińskich czegoś w rodzaju strefy zdemilitaryzowanej, ziemi niczyjej etc. również nie wchodzi w grę, bo Putin nie wycofa z nich rosyjskich sił i nie odda ich pod zarząd miedzynarodowy... tym bardziej, że Ukraińcy domagali by się wtedy zwyczajnie ich zwrotu.
Czekają nas zatem w najbliższych miesiącach liczne perturbacje a sam Trump będzie musiał narazić się na dwuznaczne działania, które będą budzić również w Polsce i u innych sąsiadów Ukrainy nie koniecznie pozytywne reakcje. Zabieganie w takiej sytuacji o jego poparcie dla swojego kandydata w wyborach prez. przez jakąkolwiek partię po pierwsze nie byłoby zwyczajnie na miejscu, po drugie... nie koniecznie by to się ich kandydatowi przysłużyło.
Tak więc... ten biały koń Trumpa nie wiadomo jeszcze gdzie go poniesie. I nas razem z nim. Na miejscu pisowców zatem nieco powściągnąłbym swój entuzjazm, który szybko może się okazać dla nich nawet zgubny. Póki co to zupełnie ktoś inny właśnie przybył na białym koniu Putinowi na odsiecz. I jeszcze nie jest to Trump. ;)
Piszę pamiętnik artysty,/Ogryzmolony i w siebie pochylon,/Obłędny, ależ wielce rzeczywisty!//C.K.Norwid: Klaskaniem mając obrzękłe prawice ze zbioru Vade-mecum
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka