Czytam tygodnik „Polityka”. Mówi się, że w czasach komunistycznej niewoli było to pismo, które nie mogąc powiedzieć prawdy, przynajmniej ją pokazywało. Nie mogąc postawić wyraźnej diagnozy, przynajmniej pokazywało słupek rtęci na termometrze. Oczywiście, można się spierać, na ile „Polityka” przemycała wolność, a na ile była kontrolowanym wentylem bezpieczeństwa, pożytecznym dla komunistów. Nie będę tego rozstrzygał. Ważne jest dla mnie co innego. Za komuny „Polityka” pozwalała na chwilę zobaczyć potworną rzeczywistość. I to było maksimum tego, co dawała. Wszelkie ogłaszane przez tygodnik akcje naprawcze, programy gospodarcze, pospolite ruszenia - niewiele przynosiły i niewiele mogły przynosić w tamtej rzeczywistości. Absurdy, o których pismo donosiło, nieustannie powracały. A w każdym numerze dziennikarze dodatkowo odkrywali absurdy nowe. „Jest bez sensu” - mówiła „Polityka”. A kto czytał ją regularnie, rozumiał: „Jest bez sensu i raczej będzie tak dalej”. Niektórych to pewnie wściekało. Inni cieszyli się, że w oficjalnym obiegu jest przynajmniej trochę prawdy.
Wszyscy mówią - włącznie z samymi publicystami „Polityki” - że to się teraz zmieniło. „Polityka” podobno stała się normalnym pismem w normalnym społeczeństwie. Nie musimy się ograniczać do podglądania rzeczywistości, możemy o niej mówić głośno, możemy ją zmieniać, czyż nie?
Nie. Wziąłem dziś nowy numer „Polityki” w ręce i przekonałem się, że nie zmieniło się nic. „Polityka” pełni nadal tę samą funkcję, co kiedyś. Jest to nieśmiały głos, który próbuje coś powiedzieć… nie powiedzieć… pokazać… ale tak, żeby nie naruszyć obowiązujących dogmatów… zasłaniając się nazwiskiem eksperta… przemycić bolesną diagnozę pod płaszyczkiem przypadkowej obserwacji, kontrowersyjnej opinii… Jak w 1985 roku.
Potworny reportaż o slumsach. Ale to tylko reportaż, a więc opowiada o jednostkowych przypadkach. Jednostkowych i - wydawałoby się - szczególnych, jak na przykład ośrodki dla eksmitowanych. Albo nadpalona rudera w Żyrardowie. Mężczyźni umierają w śmietniku, a beznogie kobiety załatwiają się do wiadra na środku pokoju. Straszne przypadki. Straszne, ale tylko przypadki. To tylko Hrubieszów, to tylko Olszynka, małe miejscowości, zagubione peryferie, eksmitowane jednostki. To patologia, to nie polska norma, to przecież nie może być norma…
Nie może? W środku Polski umiera milionowa aglomeracja. Wielkie zabytkowe centrum dziewiętnastowieczne przeobraziło się w slumsy takie same, jak te w Żyrardowie. Dwa tysiące sklepów zamkniętych w ciągu roku (a w okolicy miasta - siedem tysięcy). Dzieci nie mają tatusiów. Nie dlatego, że cywilizacja śmierci przyniosła plagę rozwodów. Tu zamiast cywilizacji śmierci, jest zwyczajna śmierć. Tatusiowie przeważnie nie żyją. A ci co żyją, uciekli do Anglii. W mieście zostali martwi i alkoholicy, którzy też już niedługo będą martwi. W nocy - świeci co dwudzieste okno. A profesorzy od urbanistyki mówią, że połowę miasta trzeba wyburzyć, bo odremontować tego już się nie da. Czemuż to o tym nie chcecie pisać, panie i panowie?
Czytam dalej nowy numer „Polityki”. Rozmowa z Holendrem Janem Wiardą, który zreformował tamtejszą policję. „Przestać karać za narkotyki” - mówi Wiarda. A może by je narkomanom po prostu rozdawać, pojawia się prowokacyjna myśl. „To można będzie robić może za sto lat” - wzdycha Holender. Dlaczego nie teraz? Bo przeforsowanie jakiejkolwiek sensownej zmiany zabiera dużo czasu i jest bardzo trudne. Tylko 20 procent społeczeństwa myśli racjonalnie, twierdzi Wiarda. 80 procent chce karać. A jak im się pokazuje, że nawet najsurowsze kary nie działają, to wtedy żądają, żeby karać jeszcze surowiej niż najsurowiej. Kiedy to się zmieni? Kto wie, może za sto lat.
Skąd ja to pamiętam, pytam sam siebie. To samo uczucie, co przy czytaniu „Polityki” w 1985 roku. Jest bez sensu, ale inaczej nie będzie. Absurdalne cierpienie, ale usunąć jego źródła nie dadzą. Co robić? Jak mówić do tych 80 procent, żeby nie dać się zakrzyczeć? Kiedy zaproponowałem, żeby każdy bezrobotny dostawał 900 złotych stałego zasiłku, rzucili się na mnie różni „liberałowie”. „A koszty?! Kto ma za to płacić!” - krzyczeli, chociaż założę się, że kosztowałoby to mniej, niż wszystkie drogi, które bezskutecznie budujemy od dwudziestu lat. A tu proszę, holenderski reformator policji, Jan Wiarda, mówi tak o kosztach walki z drobną przestępczością: „System jest chory. Byłoby taniej powiedzieć sklepikarzom w Warszawie, żeby wszyscy zgodnie partycypowali w funduszu przeznaczonym na zapewnienie bezdomnym, narkomanom i pijakom dziennego zasiłku (…) To zmniejszyłoby koszty do powiedzmy 10 procent obecnych wydatków”. I co, panowie „liberałowie”, panowie: „brońmy podatnika przed obciążeniami”, panowie: „tnijmy wydatki publiczne, precz z zasiłkami”? Może jednak lepiej broni się podatnika, dając biednym zasiłki? Może lepiej dawać zasiłki zamiast płacić dziesięć razy tyle na zbirów z pałkami do bicia bezdomnych? Jeśli tak bardzo chcecie ciąć wydatki publiczne, to powinniście wręcz domagać się zasiłków dla biednych. Dlaczego tego nie robicie? A może wy po prostu lubicie zbirów, a nie lubicie bezdomnych, bezrobotnych i chorych? Może wy lubicie, jak bezrobotny jest bezdomny, chory i bity? Może wy uważacie, że biedny powinien być biedny, bo takie jest prawo natury? I gotowi jesteście nawet więcej zapłacić, żeby tylko biedny był naprawdę biedny? W takim razie mam do was tylko jedną prośbę: nie nazywajcie się liberałami. Nazywajcie się jaśniepaństwem.
Kilkadziesiąt stron dalej - inny wywiad. Profesor Janusz Czapiński z Wydziału Psychologii, rektor Wyższej Szkoły Finansów (no, proszę!) i Zarządzania w Warszawie. Mówi, że szybki rozwój Polski, który trwał przez ostatnie 20 lat, zaraz się skończy. Dlaczego? Bo był to rozwój molekularny. Indywidualistyczny. Każdy robił coś dla siebie. A możliwości takiego rozwoju właśnie się wyczerpują. Bo żeby dalej się rozwijać, trzeba robić rzeczy coraz bardziej skomplikowane, wymagające kooperacji. Współdziałania, wzajemnego zaufania, tak zwanego kapitału społecznego. Bez tego nie da się wybudować nawet głupiej autostrady (jak widać). Ten kapitał społeczny, kapitał społecznego zaufania został albo zniszczony, albo zdławiony. Neoliberalizm nauczył nas, że każdy ma tyle, ile sam sobie wyszarpie. A to doprowadzi do katastrofy. Tak mówi Czapiński.
Zgadzam się z tym - ale jakie pan rektor wyciąga z tego wszystkiego wnioski? Wnioski takie, że trzeba zmienić… szkolnictwo.
Znowu, jak 25 lat temu, „Polityka” pokazuje nam pożar, ale jakoś nie może powiedzieć nic o sikawce. Nie, nie czepiam się „Polityki”. Dobrze, że ktoś czasem napisze trochę prawdy. Ale tragiczne jest to, że ten tygodnik nadal musi być tym, czym był za Gomułki, Gierka i Jaruzela. Wtedy nieśmiało borował dziurki w niby-socjalistycznym więzieniu, dzisiaj nieśmiało boruje dziurki w niby-liberalnym matriksie.
Tak, oczywiście, jasne - szkolnictwo też trzeba zmienić. Ale w Polsce trzeba zmienić prawie wszystko. Konieczna jest rewolucja. Nie, nie komunistyczna. Niekomunistyczna i najlepiej bezkrwawa. Rewolucja socjalliberalna. Naprawdę liberalna i naprawdę socjal.
Trzeba zmienić system socjalny, tak aby pomagał nam budować kapitał społeczny, zaufanie człowieka do innych ludzi i do całego społeczeństwa, poczucie wzajemnej solidarności. A to poczucie, to zaufanie wzrasta bardzo wtedy, gdy człowiek wie, że społeczeństwo nie pozwoli mu zdychać na ulicy, że gwarantuje mu - na przykład - 900 złotych dochodu minimalnego.
Trzeba wziąć za mordę wielkie korporacje, bo to one są prawdziwymi wrogami wolności gospodarczej. One, nie państwo - państwem się one tylko wysługują. To one dławią mniejsze firmy i rodzime marki, to one korumpują polityków i służby, to one zaniżają jakość produktów poprzez marketing i nienormalną „dystrybucję szantażową” w hipermarketach (wielkie sieci handlowe zmuszają producentów do nadmiernego obniżania cen, a więc do cięcia kosztów produkcji, a więc do rezygnacji z jakości). To one niszczą kulturę poprzez reklamę, która jest nie tylko kłamliwa, ale także obłędnie głupia - i poprzez filmy, gry, muzykę, które są jeszcze głupsze, jeśli to możliwe, od reklamy! Gdy próbuje się choć trochę ograniczyć ich wszechwładzę, te mastodonty i tyranozaury biznesu wrzeszczą o zamachu na wolny rynek - ale przecież to, co nam oferują, to nie wolny rynek, tylko niewolny hipermarket. Trzeba wprowadzić takie zasady gry, takie prawa, które nie będą pozwalały kilku największym rosnąć bez końca i połykać wszystkich mniejszych. Tak, panowie „liberałowie”, wolny rynek jest głęboką ludzką potrzebą, jest głęboko ludzki - i ma podobne właściwości jak człowiek. Człowiek, żeby był wolny, musi się ograniczać. Tak samo rynek. Człowiek, który się niczym nie ogranicza, nie jest wolny, tylko kończy w więzieniu. Rynek, który pozwala na nieograniczony wzrost kilku kosztem wielu, przestaje być wolnym rynkiem, staje się oligopolem zniewolenia.
Trzeba w końcu przywrócić ludziom wiarę w to, że są wartości i siły większe niż egoizm. Nie może być tak, że to, co dobre i święte jest tylko narzędziem w ręku obłudnych chciwców. Nie może być tak, że to, co dobre i święte, funkcjonuje tylko jako przykrywka dla machlojek. Jeśli tego nie zmienimy, to żadnego kapitału społecznego nie odbudujemy. A to znaczy - słuchajcie, panowie konserwatyści, specjaliści od wartości - a to znaczy, że trzeba ukarać tych, którzy wartościami wycierają sobie gębę, robiąc na nich kokosy. To są najgorsi demoralizatorzy, to przez nich Polak już zaraz nie będzie wierzył w nic. Trzeba się zabrać za tych wszystkich złotych biskupów, mercedesowych prałatów, redemptorystów-helikopterystów. Dla nich odpowiednie jest tylko jedno miejsce - sala sądowa. Niech tam się wytłumaczą ze swoich afer, ze swoich dziwnych koncesji, ulg podatkowych i celnych, z gruntów, które wymusili od państwa, grożąc mu z ambony. Bez tego Polak żadnej wiary nie odzyska.
To wszystko moglibyśmy zrobić, gdybyśmy wzięli politykę w swoje ręce. A nie tylko „Politykę”.
Tomasz Piątek
Tekst ukazał się na witrynie www.krytykapolityczna.pl.
Inne tematy w dziale Polityka