Siete diabolici - powiedział mój przyjaciel Aldo, kiedy dowiedział się, że felieton na otwarcie pierwszego numeru polskiego „Hustlera” napisał Andrzej Szczypiorski, (Szczypiorski zaczął ten tekst mniej więcej tak: „pojawienie się polskiego, a więc kulturalnego Hustlera jest ze wszech miar dobrą nowiną”).
Aldo - i nie on jeden we Włoszech - uważał Szczypiorskiego za znakomitego pisarza. „Siete diabolici” - powiedział - „Jesteście diaboliczni, Polacy. Wy naprawdę wkładacie serce w to, żeby dobrą rzecz przerobić na gówno”.
To było dawno. W latach 90.
A teraz czytam w „Gazecie Wyborczej”: „Musicie obejrzeć Katyń Wajdy - zachęcał przywódców w Strasburgu Silvio Berlusconi. (…) Szef grupy parlamentarnej partii Berlusconiego Lud Wolności, Fabrizio Cicchito, nazwał kiepską dystrybucję filmu Wajdy «skandalem». Minister kultury Alfredo Bondi wysłał do dystrybutorów i kin studyjnych notę, wzywając do wyświetlania Katynia. Sprawa stała się tak głośna, bo włoski premier z antykomunizmu zrobił swoje zawołanie bojowe. Przeciwników z lewicy nazywa «komunistami», którzy wciąż stosują stalinowskie metody. (…) Ale właśnie dzięki politycznej awanturze film Wajdy wrócił do włoskich kin. Nauczyciele historii pokazują go uczniom. Wezwał do tego kolegów nawet dyrektor szkoły w Genui, były komunista”.
Kiedy mieszkałem we Włoszech w latach 90., był to bogaty kraj. Przynajmniej Włochy Pólnocne, Mediolan. Kiedy przyjechałem do Mediolanu w zeszłym roku, jeszcze przed kryzysem, było to miasto biedne. No, może miasto było bogate: kamienice, witryny. Ale ludzie byli biedni. W latach 90. Włoch na ulicy wyglądał, jakby wyszedł z salonu krawieckiego albo z markowego sklepu. Nawet włoscy turbo-dresiarze, tak zwani paninarzy, mieli swój waciakowato-nażelowany sznyt (Timberland! Armani! A do tego ortalionowa kamizelka i żółte gumowe rękawice!).
W roku 2008 ludzie na ulicy chodzili w szmatach niewiele lepszych niż w Polsce. Idę do supermarketu, tam kolejny szok. Cała lodówka z serami zastawiona przemysłowymi wypocinami marki President. Tymi samymi, co w podwarszawskim Realu.
Ale przecież nie jestem w podwarszawskim Realu. Jestem w ojczyźnie pięciu tysięcy rodzajów sera: gorgonzoli, fontiny, scamorzy, mozzarelli, burraty, parmezanu, stracchino, pecorino, caciotty, provolone. Jestem we Włoszech. Jestem - czy nie jestem?
W innych sklepach to samo gówno, co w Warszawie. Napoje pseudo-izotoniczne na bazie gumy arabskiej. W Polsce były już w latach 90., ale tutaj nie. Teraz są i nawet nazywają się tak samo, jak u nas.
Spotykam się z przyjacielem. Nazywa się Pier Paolo. Trzydzieści cztery lata, skończył filozofię i szkołę śpiewu gregoriańskiego, bardzo inteligentny, wyszczekany, pisze zaskakujące, śmieszne i smutne wiersze, ma doświadczenie zawodowe jako redaktor. W Polsce byłby już od dawna - przynajmniej copywriterem. Właśnie złożył podanie o przyjęcie na okres próbny do pracy. W tym samym supermarkecie, w którym przed chwilą byłem. Na posadzie zamiatacza.
Dzień później widzę t-shirt z napisem: „Graduato”. To znaczy „Absolwent”, „Magister”. Obok napisu - obrazek: figura chłopaka z miotłą i kubłem.
Rozmawiam ze znajomymi. Ktoś dostał pracę. Jest szczęśliwy. Za tysiąc euro. Za tysiąc euro nie da się przeżyć w Mediolanie, mówię. Tysiąc euro płaci się za kawalerkę. „Tak - odpowiada chłopak - „ale ja mam własne mieszkanie. Ojciec mi kupił jeszcze kilkanaście lat temu, jak były inne ceny. Będę go za to całował po rękach do końca życia. I w ogóle zapomnij o tym, żeby dostać pracę za więcej niż tysiąc euro”.
W latach 90. wszystko było tu dwa razy droższe niż w Warszawie. Teraz, po wprowadzeniu euro, cztery razy. Ale pensje zrobiły się jak w Warszawie albo niewiele wyższe. Czyli - biorąc pod uwagę realną wartość pieniądza - mediolańczyk jest cztery razy biedniejszy od warszawiaka.
Mówi się, że my, Polacy, upodobniamy się do Zachodu. A może jednak to Zachód staje się podobny do nas? Skoro dzieci w Mediolanie mają być wysyłane przymusowo na Katyń Wajdy…
Przez całe dziesięciolecia, całe wieki marzyliśmy o tym, żeby stać się częścią Zachodu. Tylko dlaczego, gdy wkraczamy do tej wymarzonej krainy, przestaje ona istnieć?
To nie jest temat na felieton, to jest temat na poemat. Albo powieść fantasy. O wędrowcu, ktory szedł przez las, nasłuchując śpiewu aniołów, bo szukał raju. Ale kiedy wreszcie, zmęczony i postarzały, wszedł do rajskiego ogrodu, dotknął kwiatu - wszystko zwiędło, zgniło i zmieniło się w gówno.
Zjednoczona, rozszerzona Europa była dla nas błogosławieństwem. Dla Europejczyków okazała się przekleństwem.
Już sama pomoc instytucjonalna dla krajów postkomunistycznych była obciążeniem dla europejskiego Zachodu.
Ale o wiele większym obciążeniem było wpuszczenie na zachodnie rynki taniej siły roboczej z naszego regionu. Bezrobocie poszło w górę, pensje w dół - a wprowadzenie euro dodatkowo jeszcze zaniżyło ich realną wartość.
Zjednoczona Europa ograniczyła, a w wielu wypadkach uniemożliwiła ochronę rynków narodowych przed importem. W ten sposób pozwoliła wepchnąć na włoski rynek syf, przed którym Italia dotąd się broniła. Kiedy mieszkałem we Włoszech, była tam tylko jedna sieć fast foodów, Burghy, której zresztą pozwolono zaistnieć późno, niechętnie, z wielkimi oporami. I tylko kilka barów McDonaldsa, w Wenecji, w Rzymie - dla amerykańskich turystów. Dziś McDonaldsy są powszechne. Włosi długo bronili się przed tym, co mogło zaszkodzić jakości i tradycji. Teraz muszą otwierać bramy przed wszystkimi świństwami. Głównie przed tymi, które zostały najpierw przetestowane u nas, które sami tuczyliśmy naszymi pieniędzmi i danymi marketingowymi. Kiedy w latach 90. jeździłem z Włoch do Polski, widziałem wyraźnie, że Polska jest poligonem doświadczalnym dla globalnego plastiku. Różne podejrzane napoje energetyczne czy izotoniczne, różne śmieciosłodycze, gówniane globalne pasty do zębów i inne takie marki - widziałem najpierw w Polsce. Dopiero potem pojawiły się we Włoszech.
W latach 90. Włosi gadali jeszcze o „dobrym komunizmie” i nie chcieli słuchać, jak im opowiadałem o czerwonym ludobójstwie. Krzyczeli, że mówię jak faszysta, że otwieram drogę nowym hitlerowcom. Myślałem wtedy, że są tępymi zachodnimi bucami, którym dobrobyt wykastrował umysł i wyżarł etykę z duszy. I może miałem rację: żaden antyfaszyzm nie usprawiedliwia ludobójstwa (ani przemilczania ludobójstwa). Ale dziś widzę, że swój rozum mieli. Czarną księgę komunizmu złapała podobnie czarna prawica, aby walić nią ludzi po głowach. Jeśli teraz głośno krzyczy się o zbrodniach Lenina, Stalina czy włoskich komunistów - to nie po to, żeby potępić zbrodnię, tylko po to, żeby wygnać ze świata sprawiedliwość. Nasze doświadczenia są wykorzystywane, aby na balkon-mównicę mógł wspiąć się nowy lepszy Mussolini. Elektroniczny, plastikowy, uśmiechnięty. Wychodzi na to, że nasi oficerowie zostali zamordowani w Katyniu po to, żeby pan Berlusconi nadal mógł mieć sześć kanałów telewizyjnych, z czego trzy państwowe. I żadnej konkurencji: ani jako przedsiębiorca, ani jako źródło informacji, ani, w ostatecznym rezultacie, jako polityk.
Czy jesteśmy diaboliczni? Czy ciąży na nas takie przekleństwo, że wszystko czego dotkniemy, zmienia się w gówno?
Myślę, że ciąży na nas to samo przekleństwo, co na wszystkich ubogich i niechcianych ludziach. Jeśli ktoś nas przygarnie, to tylko po to, żeby zrobić z nas bat na innych.
Nie jesteśmy diabolici. O takich jak my, we Włoszech mówi się: poveri diavoli. Biedne diabły.
Tomasz Piątek
Tekst ukazał się na witrynie www.krytykapolityczna.pl.
Inne tematy w dziale Polityka