Moja sąsiadka pracuje dwanaście godzin dziennie. Od szóstej rano, do szóstej wieczorem. Żeby dojechać do pracy, musi wstawać przed piątą, wraca po dziewiętnastej. Dostaje dziewięćset złotych na rękę. Nie płacą jej nadgodzin, Nie powiem, gdzie pracuje. Ona nie chce protestować, nie chce walczyć. Do niedawna myślałem, że to głupie. Ale teraz czytam o bohaterskich kobietach z Biedronki, które wprawdzie wygrały sprawę o odszkodowanie za pracę ponad siły, ale od sześciu lat są bezrobotne. I myślę sobie, że moja sąsiadka niestety ma rację. Lepiej nie mieć wilczego biletu.
Przez dziesięć lat pracowałem w reklamie, będąc przekonany, że wytwarzam pozytywne bodźce dla gospodarki - gospodarka potrzebuje przecież konsumpcji, konsumpcja to patriotyczny obowiązek, konsumpcję trzeba stymulować. Teraz zastanawiam się, jak się czuje ktoś, kto haruje od rana do nocy, nie starcza mu na najprostsze rzeczy, a kiedy dowlecze się do domu i włączy telewizor w nadziei na trochę rozrywki, dostaje kilkanaście skomasowanych bloków reklamowych, product placementów, telesprzedaży etc. Widzi bezczelnych błaznów, którzy krzyczą do niego: „kup to i to i to i to i jeszcze to, to wszystko, na co cię nie stać”.
Biedny człowiek poddany takiemu bombardowaniu przeklina. Ale jeszcze częściej ulega chorej fascynacji. Zaczyna żyć nieswoim życiem, życiem reklamowym: rozrywkami, przedmiotami, podróżami, których nie może mieć, które może tylko pooglądać. Też przeklina - ale gapi się, podziwia wspaniałość tego, co mu pokazują i równocześnie czuje własną nicość.
Dwadzieścia lat temu wprowadziliśmy kapitalizm, żeby zbudować w Polsce państwo dobrobytu. Jeśli ktoś zapomniał, to właśnie o to chodziło. Miało być jak w Szwecji albo Francji, nie jak w Hongkongu. Ale zaraz potem okazało się, że najpierw trzeba wykształcić elity biznesowe. Bogactwo miało spływać z czubka piramidy społecznej, tworząc klasę średnią, a dopiero później - względnie zamożną klasę pracującą. No więc stworzyliśmy te elity biznesowe. Wtedy jednak zobaczyliśmy, że bogactwo nie spływa. Świeżej daty polska klasa średnia, drobnomieszczańska mieszanka bazarowca z inteligentem, jest wątła, słaba i żyje na kredyt. Jej domy, jej samochody należą do banków i ledwie kichnięcie franka szwajcarskiego może z naszych mieszczan zrobić bezdomnych. A jeżeli okruchy dobrobytu dostały się jakiejś części klasy pracującej, to za cenę ciężkiej pracy na emigracji. Większość została jednak w kraju i pracuje za 900 złotych miesięcznie.
Wypadałoby się zapytać: czy o to walczyliśmy, towarzysze neoliberałowie? Może trzeba było to wszystko poukładać inaczej? Tak jak w Szwecji, we Francji?
Towarzysze neoliberałowie odpowiadają jednak, że jest dokładnie tak, jak miało być. Coraz otwarciej mówią o tym, że to nie chodzi o budowanie powszechnej zamożności. Określenie „państwo dobrobytu” jest przez nich po cichu wyśmiewane. Okazuje się, że celem liberalnej gospodarki nie ma być dobrobyt dla wszystkich. Celem jest to, żeby wygrywali najlepsi. Najlepsi mają być bogaci, a pozostali - biedni. No bo tak jest sprawiedliwie. I naturalnie. Kto jest inteligentniejszy, bardziej pracowity, silniejszy - ten powinien mieć więcej i zawsze będzie miał więcej. A jak mu się nie pozwoli, to może być gorzej, bo spróbuje wziąć to sobie siłą. Według tej interpretacji liberalizm też jest tyranią. Tylko bardziej poukładaną, cywilizowaną, logiczną i dlatego niby lepszą. Albo władza tyranów pieniądza, albo władza tyranów po prostu. Ci pierwsi tylko kuszą, straszą i głodzą, a ci drudzy mordują w sposób krwawy - więc niby ci pierwsi lepsi. Podobno nasz Profesor Neoliberalizmu, Twórca Polskiego Kapitalizmu, na jakimś międzynarodowym spędzie ekonomistów powiedział niedawno, że bieda jest dobra i kryzys jest dobry, bo to taka naturalna selekcja, dzięki której odpadają gorsi. Domyślam się, że chciał powiedzieć: leniwi, głupsi, mniej twórczy.
Ja jestem zakamieniałym liberałem, do tego stopnia, że gotów byłbym przyjąć nawet taką ideologię. Dla mnie twórczość jest bardzo ważna. Widzę ją jako przeznaczenie człowieka. Uważam, że jest sensem życia, może czasem - ważniejsza od życia. Gotów byłbym się zgodzić na taką selekcję, selekcję strachu i biedy, gdyby dzięki niej naprawdę wygrywali ludzie bardziej twórczy. Gotów byłbym się zgodzić na warunki bolesne i trudne, pod warunkiem, że realnie pobudzałyby one ludzką twórczość.
Niestety, neoliberalizm nie tworzy takich warunków. Neoliberalizm tworzy warunki bolesne i trudne, które hamują jakąkolwiek ludzką twórczość. Zanikają małe tradycyjne marki, które w naturalny sposób stworzył kiedyś jakiś żywy facet, jakaś rodzina czy jakaś społeczność. Wszystko przejmują, oplastikowują lub niszczą globalne korporacje. Młody człowiek z biznesowym talentem, który chciałby z nimi konkurować, zostanie zmiażdżony na pięćset jedenaście sposobów. Nawet średnie firmy nie mają szans: ofensywa reklamowo-promocyjna, na którą tylko wielkie korporacje mogą sobie pozwolić, dumping, podkupywanie dystrybutorów, szczucie sprzedajnych władz i służb na konkurencję. A równocześnie podglebie wszelkiej intelektualnej twórczości, jej korzenie, są niszczone przez neoliberalne media i inne Hollywoody. Powszechny przekaz reklamowo-rozrywkowy, przy którego produkcji sam pracuję jako copywriter, bombardowanie teoretycznie uśredniające, a naprawdę zaniżające - powoduje debilizację społeczeństwa i powszechną akceptację głupoty. W tej sytuacji wymierają nie tylko talenty, ale także potencjalni ich odbiorcy.
Ludzie, którzy dzisiaj uważają się za liberałów, kompletnie zapomnieli o historii liberalizmu. Dzisiaj za liberała uważa się kogoś, kto gardłuje za podatkiem liniowym. Zapomina się o tym, że w dziewiętnastym wieku to liberałowie walczyli o wprowadzenie podatków progresywnych. Chodziło o to, żeby utrudnić wielkim firmom stosowanie strategii zaborczego wzrostu: żeby nie tworzyły monopoli, żeby nie dławiły małych firm, żeby nie niszczyły tradycyjnego rzemiosła. Podatek progresywny został wymyślony po to, by bronić wolności gospodarczej. I nadal w jakiś sposób jej broni. Wyobraźmy sobie taką sytuację: mamy firmę A i firmę B. Firma A zarabia 100 mln złotych i płaci 50% podatku - na czysto ma 50 mln. Firma B zarabia 1 mln złotych i płaci 30% podatku - na czysto ma 700 tys. Jeżeli je „zrównamy”, jeżeli nawet obniżymy obu firmom ten podatek do wysokości 20%, to firma B ma na czysto 800 tys, a firma A ma 80 mln. Przewaga firmy A wzrosła o 30 mln złotych. Nie zrównaliśmy tych firm, ułatwiliśmy tylko firmie A połknięcie firmy B i paru tysięcy innych firm.
W tej sytuacji, jeżeli mam do wyboru z jednej strony najgorszą socjaldemokrację z koszmarów liberała, a z drugiej strony neoliberalizm - wybieram socjaldemokrację. Ja, liberał, wybieram socjaldemokrację. Wybieram dławiący talenty dobrobyt, bo to lepsze, niż dławiący talenty debilizm i strach.
Kiedy wprowadzaliśmy kapitalizm, powiedziano nam, że niezbędne jest bezrobocie, strach przed znalezieniem się na bruku, widmo biedy, głodu. Powiedziano nam, że bez tego strachu ludzie ulegają znieprawieniu, nie mają chęci do pracy, nic nie robią i gospodarka zdycha.
Uwierzyliśmy w tę bajkę, bo nie znaliśmy nowoczesnego, konsumpcyjnego kapitalizmu. Ale teraz już znamy.
Kapitalizm konsumpcyjny, jak powiedział Slavoj Żiżek, to system, w którym terror zakazów zastąpiono terrorem nakazów. Człowiek bombardowany nieustannie reklamami chce konsumować, chce kupować. Chce wyróżnić się przez to, co ma, co zarabia, co kupuje. A jeśli tego nie robi - staje się obiektem pogardy, bo inni się wyróżniają i ostentacyjnie to okazują.
Pod taką presją, ludzie naprawdę nie potrzebują strachu przed żebraniem czy głodem, żeby chcieć pracować.
Żyjemy pod podwójnym terrorem, który niepotrzebnie jest podwójny. Żyjemy pod terrorem bezrobocia i reklamy, podczas kiedy wystarczyłby terror reklamy.
Stąd moja skromna propozycja: obalmy przynajmniej jeden z tych terrorów, ten bardziej bolesny. Skoro pozwalamy, żeby z każdego ekranu, z każdej ściany, z każdej powierzchni krzyczał do nas głos Wielkiego Brata: kupuj! zarób i kup! - to wprowadźmy w Polsce socjal.
Niech każdy bezrobotny obywatel dostaje te dziewięćset złotych za nic. Na samo życie.
Nikogo to nie zdemoralizuje, a wielu zacznie funkcjonować lepiej, bo tylko na niektórych ludzi stres działa mobilizująco, innych paraliżuje.
Liczba alkoholików na ulicach nie wzrośnie, bo uzależnienie to choroba genetyczna - w każdej europejskiej populacji, niezależnie od systemu politycznego i rozwiązań socjalnych, uzależnionych jest około 10 procent. Teraz też jest ich tyle.
Moja sąsiadka nie będzie musiała harować dwanaście godzin dziennie. I jeśli będzie pracować, to za lepszą pensję - bo kiedy ludzie będą dostawać 900 złotych za nic, to nikt za 900 złotych nie będzie chciał pracować.
Rynek się nie załamie. A spożywka i tania odzież przeżyją rozkwit, jeśli w obiegu pojawi się więcej pieniędzy na zakup podstawowych dóbr.
Oczywiście, ktoś zaraz zacznie krzyczeć: ludzie biedni kupują tani chiński syf, więc te pieniądze wyciekną z Polski, pójdą do chińskiego producenta. No cóż, ludzie bogatsi kupują drogi zachodni syf, ale jakoś nikt nie zamierza im obciąć dochodów z tego powodu. Powiedzmy jednak: dobrze. Niech ten socjal będzie wypłacany w bonach refundowanych przez państwo. Bonach, które można wymienić tylko na towary krajowe. Nawet jeśli ludzie będą prywatnie, między sobą wymieniać bony na pieniądze i kupować chiński syf - to jednak ktoś w końcu będzie musiał za te bony kupić towar krajowy. Na tym polega ich realizacja, na tym polega ich jedyna wartość, bez której nikt nie chciałby ich kupować.
To jest moja skromna propozycja. Dziękuję Kindze Dunin za ciekawą rozmowę, bez której ten tekst nie mógłby powstać.
Tomasz Piątek
Tekst ukazał się na witrynie www.krytykapolityczna.pl.
Inne tematy w dziale Polityka