Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna
36
BLOG

Browne: Sekcja zwłok celtyckiego tygrysa

Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna Polityka Obserwuj notkę 2

Zapraszamy do serwisu kryzysowego KP - komentarze, opinie, przegląd najważniejszych zagranicznych tekstów i analiz ekonomicznych. Co tydzień nowa porcja!

--
Sekcja zwłok celtyckiego tygrysa


W Republice Irlandii liczba zarejestrowanych bezrobotnych wzrasta co miesiąc o 30.000 osób. Z pozoru może wydawać się, że to niedużo. Gdy weźmiemy jednak pod uwagę liczbę mieszkańców tego państwa (populacja Irlandii liczy około 4 milionów ludzi), okazuje się, że jest to trzy razy gorszy wynik niż w Stanach Zjednoczonych.

Ten niewielki kraj zmierza właśnie ku katastrofie – a raczej pędzi ku niej z turbodoładowaniem. Jako nacja znana z nieśmiałości i (postkolonialnego z ducha) użalania się nad własnym charakterem narodowym, Irlandczycy potraktowali gospodarczy krach jako poważny cios i zarazem zachętę do bezsensownej gadaniny. Medialni eksperci wolą unikać dywagacji na temat mechanizmów krachu, rozważają za to w najlepsze, „czy aby nie jesteśmy wciąż tymi samymi leniwymi i nieskorymi do przestrzegania prawa nicponiami rodem z prastarych stereotypów”, a także czy przypadkiem krótkotrwała przemiana Irlandii w „lokomotywę przedsiębiorczości” nowego tysiąclecia nie była tylko fikcją.

Rozwój i upadek irlandzkiej gospodarki mają oczywiście solidniejsze podstawy materialne oraz ideologiczne niż problem „kim są Irlandczycy jako naród”. Gdy w 1985 przeniosłem się do Dublina, często można było tutaj usłyszeć spory o to, czy Irlandia to kraj Pierwszego czy Trzeciego Świata. Zapoczątkowana jeszcze w latach sześćdziesiątych strategia „otwartej gospodarki” przyniosła owoce w momencie, gdy międzynarodowe koncerny z szybko rozwijających się branż, takich jak wysokie technologie czy farmaceutyka, dostrzegły w Irlandii obiecujące centrum offshoringowe z niskimi podatkami, państwowymi grantami, niskim poziomem uzwiązkowienia i nieźle wykształconą anglojęzyczną siłą roboczą. Firmy często wręcz manipulowały księgowością, aby ulokować zyski właśnie w Irlandii.

W rzeczywistości Irlandia stała się czymś w rodzaju części gospodarki amerykańskiej z uprzywilejowanym dostępem do rynków Unii Europejskiej. W latach dziewięćdziesiątych, dzięki pomocy życzliwego Białego Domu, który głęboko się zaangażował w pólnocnoirlandzki „proces pokojowy”, wzbogaciliśmy się na sprzedaży chipów Intela, laptopów Della oraz tabletek Viagry naszym partnerom z Unii Europejskiej. Cały czas korzystaliśmy przy tym z funduszy unijnych, dzięki którym poprawiliśmy naszą infrastrukturę. Kiedy po 2001 roku boom nagle wyhamował, nasz rozwój trwał nadal dzięki nowej, taniej sile roboczej, dostępnej po rozszerzeniu Unii Europejskiej na wschód. Parafie w Dublinie organizują dziś msze po polsku, rybne przysmaki z krajów bałtyckich czają się za ponurymi wystawami sklepowymi, a w niektórych pubach wódka jest bardziej popularna niż guinness. Spora część wzrostu gospodarczego w tym czasie (jak również znaczna część zatrudnienia dla naszych przyjaciół ze Wschodu) była napędzana przez rozdętą do granic obłędu bańkę na rynku nieruchomości. Rząd, deweloperów oraz banki łączyła zmowa na granicy prawa (a czasami wbrew prawu), w ramach której wybudowano domy, mieszkania i biura, które być może nigdy nie będą zamieszkane. Finansowe „innowacje” również odegrały swoją rolę: Dublin, z niskimi podatkami i luźnym podejściem do regulacji, stał się (przynajmniej nominalnie) siedzibą prawie jednej trzeciej wszystkich funduszy hedgingowych na świecie.

Bez wątpienia zbito w tym czasie prawdziwe fortuny: nie było np. niczym nadzwyczajnym, że w ciągu siedmiu czy ośmiu lat ceny domów rosły pięciokrotnie. Gdy bańka jednak w końcu pękła, Anglo Irish Bank (instytucja najmocniej zaangażowana w jej nadymanie, swoista piramida finansowa dla kręgu deweloperów korzystających z rozmaitych form opieki ze strony państwa oraz ulg podatkowych) został przejęty przez rząd. Inne duże banki, żeby przeżyć, przyjęły grube miliardy euro pomocy publicznej. W tym tygodniu dowiedzieliśmy się, że w ubiegłym roku Anglo Irish Bank udzielił zaprzyjaźnionym podmiotom „kredytów” w wysokości 300 milionów euro (380 milionów dolarów). W zamian za to miały one kupować akcje banku, aby podtrzymać ich kurs. Nie jest to bynajmniej spisek, który przywróciłby wiarę w przebiegłość naszych elit – pomimo tych działań ceny akcji poleciały gwałtownie w dół. Nie było to jednak działanie obarczone ryzykiem: nikt za to nie będzie ścigany, a teraz zresztą i tak wszyscy staliśmy się właścicielami banku.

Po 20 latach neoliberalizmu, w tym 15 latach szybkiego wzrostu, Irlandia może pochwalić się relatywnie niskim poziomem zadłużenia publicznego. Problem w tym, że niewiele nam to pomoże: teraz, kiedy musi natychmiast pożyczać, inwestorzy międzynarodowi nie chcą udzielać kredytów – ich obawy budzi (niewiadomych rozmiarów) obciążenie banków „toksycznymi kredytami”. Nasz rząd, żeby cokolwiek pożyczać, musi oferować inwestorom o dwa punkty procentowe więcej niż Niemcy, zaś ubezpieczenie tych kredytów pociąga za sobą kolejne wydatki.

Nie można też powiedzieć, że irlandzki rząd jest szczególnie zainteresowany pożyczaniem. Na przekór optymistycznym, keynesowskim przykładom Gordona Browna i Baracka Obamy nasz rząd zdecydowany jest ciąć, ciąć i jeszcze raz ciąć. Cięcia ominą tylko kilka długoterminowych „projektów rozwojowych”, które mają pomóc tak ukochanemu przez rząd sektorowi budowlanemu. Sektorowi na skraju bankructwa. Pracowników sektora publicznego (co dotyczy także pracowników akademickich, takich jak ja) czekają obniżki płac rzędu sześciu do dziewięciu procent. Oficjalnie nazywa się to „opłatą emerytalną” (pension levy), ale podatek ten obejmie nawet tych, którym nie przysługują żadne świadczenia emerytalne. O to, jak radzą sobie tutaj prywatne fundusze emerytalne, nawet nie pytajcie. W ciągu minionych 18 miesięcy giełda w Irlandii miała najgorsze wyniki w całym zachodnim świecie.

Po co teraz pożyczać pieniądze, pytają politycy, skoro prosperity Irlandii ufundowano najpierw na międzynarodowych (głównie amerykańskich) inwestycjach, a potem na bańkach spekulacyjnych? Problem w tym, że te źródła są już bezpowrotnie stracone. Do tego wyjścia z recesji nie sfinansuje kilkaset tysięcy pracowników służby publicznej, którzy nie wydadzą (np. w restauracji) stosownej części swych obniżonych dochodów. Co więcej, osoby posiadające dostateczną ilość gotówki, aby napełnić bak, robią zakupy po drugiej stronie granicy – w Irlandii Północnej. Niższy podatek od sprzedaży detalicznej oraz korzystny kurs wymiany w stosunku do funta szterlinga oznaczają, że można na tym zrobić niezły interes. Neoliberalizm po raz kolejny skutecznie odebrał nam kontrolę nad własną gospodarką.

Cóż takiego dobrego przyniosły nam lata wzrostu okupionego faustowskim paktem, zawartym przez nasze elity z globalizacją? Dłuższy dojazd do pracy, dłuższe godziny pracy, wyższe ceny, wyższe podatki pośrednie w celu sfinansowania niskich podatków dla korporacji i najbogatszych, mniejsza część dochodu narodowego przypadająca w udziale pracownikom (w efekcie zgody przywódców związkowych na mniejszą część rosnącego tortu w ramach tzw. partnerstwa społecznego – negocjacji, które zapewniły pokojowe stosunki między pracą a kapitałem „dla dobra gospodarki”). I tak, to prawda – dostaliśmy też lepsze jedzenie, większe samochody i coraz bardziej egzotyczne wakacje…

Służba zdrowia, która tak mocno ucierpiała wskutek cięć pierwszej fali irlandzkiego neoliberalizmu po 1987 roku, nadal jest w opłakanym stanie, pomimo lepszego finansowania w ostatniej dekadzie. Stoi za tym dominacja myślenia korporacyjnego w sektorze służby zdrowia oraz dążenie rządu do tego, aby prywatni inwestorzy mogli czerpać zyski ze świadczenia usług zdrowotnych. Spoza tych czarnych chmur przebija jednak odrobina światła: to źródło prywatnych inwestycji zaczyna już wysychać. Od bardziej egalitarnego podejścia do służby zdrowia wydaje się dzielić nas już tylko minister zdrowia Mary Harney, najmniej popularna członkini rządu (jej prawicowa partia Postępowych Demokratów przestała istnieć, toteż stanowisko w rządzie zajmuje ona jako polityk niezależny). Tak czy inaczej, w tym „systemie mieszanym” – zamerykanizowanym i zorientowanym na zysk - straciliśmy wiele lat i wiele miliardów euro.

Kolejnym źródłem swoistej Schadenfreude może być los Partii Zielonych, która porzuciła własne zasady tylko po to, żeby dołączyć do koalicji rządowej w 2007, a więc jeszcze zanim kryzys na dobre się rozpoczął. W nagrodę Zieloni mogą liczyć na porządne lanie, jakie wyborcy spuszczą im w wyborach lokalnych i w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Szanse na to, że rząd upadnie, a zemsta wyborców rozciągnie się także na wcześniejsze wybory ogólnokrajowe rosną z każdym dniem: związki zawodowe zrzeszające pracowników sektora publicznego planują na ten czas agresywne wystąpienia i protesty. Zieloni będą co najwyżej mogli pocieszyć się jedną dobrą wiadomością – tą, na której zresztą najbardziej im zależy. Redukcję emisji dwutlenku węgla kolosalna zapaść gospodarcza załatwi za nas (najnowsze szacunki mówią o skurczeniu się PKB o 6 procent w 2009 roku, ale nikt nie może mieć pewności, czy wynik ten nie okaże się znacznie gorszy).

Trzy i pół roku temu Tom Friedman z „New York Timesa” przybył do Dublina, aby pozachwalać celtyckiego tygrysa. W artykule zatytułowanym Koniec tęczy napisał, że sukces Irlandii to, jego zdaniem, hołd złożony regułom rozsądnej globalizacji, łącznie z odrobiną inwestycji w edukację oraz partnerstwem społecznym. Główna recepta brzmiała jednak następująco: „Opodatkowanie biznesu powinno być niskie, proste i przejrzyste; należy aktywnie wyszukiwać globalnych inwestorów; gospodarka powinna być otwarta na konkurencję; trzeba mówić po angielsku; finanse publiczne powinny być uporządkowane” - i tak dalej.

W tym samym 2005 roku Friedman wybrał sobie trzech bohaterów „nowej Irlandii”, z którymi przeprowadził wywiady. Byli to: Michael Dell z amerykańskiego giganta komputerowego, największego eksportera w naszym kraju (w ubiegłym miesiącu Dell ogłosił, że zamyka fabrykę w Limerick, wyrzucając z pracy 2000 osób i dewastując cały region); James Jarrett, wiceprezes Intela (w tym tygodniu Intel ogłosił plan zwolnienia nawet do 300 pracowników z ośrodka w Kildare) oraz Mary Harney, która właśnie desperacko próbuje załatwić sobie pracę w Unii Europejskiej, ratując się po upadku swojej partii i jej programu. W drugim artykule Idąc w ślady skocznego leprechauna [leprechaun to psotny, złośliwy skrzat, bohater irlandzkiego folkloru, zna miejsca, gdzie kryją się skarby, ale ich poszukiwaczy najczęściej wyprowadza w pole – przyp. red] Friedman zachwalał irlandzkie reformy, które znacznie ułatwiły zwalnianie ludzi. Pisał, że obstawia triumf nowego „społecznego kapitalizmu” (social capitalism) Irlandii nad „kapitalizmem państwa dobrobytu” (welfare capitalism) Francji i Niemiec.

Sorry, Tom, przegrałeś. Skoro już tak protekcjonalnie używasz stereotypowego obrazu leprechauna, by opowiedzieć historię Irlandii XXI wieku, mógłbyś przynajmniej pamiętać, że te skrzaty mają w zwyczaju robić z nas – zwykłych śmiertelników – idiotów.

Harry Browne.
Przełożył Michał Penkala.
 — 

Harry Browne jest wykładowcą w The School of Media w Dublin Institute of Technology oraz autorem książki Hammered by the Irish
Tekst ukazał się na stronie Counterpunch.org oraz na witrynie www.krytykapolityczna.pl.

Krytyka Polityczna

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (2)

Inne tematy w dziale Polityka