„Powinniśmy się chyba cieszyć, że przyjeżdża do nas Amerykanin, przeciw któremu nie trzeba protestować” – tak niedawną wizytę Baracka Obamy w Berlinie skomentował Jürgen Trittin, odpowiedzialny u niemieckich Zielonych za sprawy zagraniczne. Ta lapidarna wypowiedź bardzo wiele mówi o tym, co o demokratycznym kandydacie na prezydenta USA sądzić może europejska lewica. W Polsce zamorskie tournee Obamy (obok Europy odwiedził także Bliski Wschód) nie wywołało wielkiego zainteresowania, a jego bezpośredni wpływ na przebieg kampanii w USA pewnie będzie niewielki. Amerykanie bardziej boją się w tej chwili o ceny benzyny (rosną) i nieruchomości (spadają) niż o stan stosunków z Europą. Mimo to dzięki wizycie Obamy w Europie, dowiadujemy się wiele nie tylko na temat kandydata i nastawienia do niego Europejczyków, ale także na temat mechanizmów dzisiejszej polityki.
Sam układ wizyty – masowy wiec tylko w Niemczech i kameralne „spotkania na szczycie” w stolicach Francji i Wielkiej Brytanii nie był zaskoczeniem: wybuch francuskiego entuzjazmu dla czarnoskórego kandydata na prezydenta mógłby mu w oczach amerykańskich wyborców co najwyżej zaszkodzić. Brytyjska Partia Pracy i premier Brown przeżywają z kolei poważny kryzys poparcia – gesty przyjaźni w ich stronę w obliczu szerokiej publiczności mogłyby prowadzić do mało zręcznej politycznie sytuacji.
Inaczej w Niemczech – stosunkowo pozytywnie postrzeganych przez Amerykanów, choćby z racji wieloletniego „asymetrycznego” partnerstwa i udziału Bundeswehry w „słusznej” (zdaniem amerykańskich wyborców) wojnie w Afganistanie. Tu Obama został przyjęty niczym David Beckham podczas swego debiutu w barwach Los Angeles Galaxy. Były tłumy pod hotelem Adlon, łowcy autografów, szkolna wycieczka przed Urzędem Kanclerskim, której dane było oglądać go przez minutę z odległości kilku metrów – wreszcie ponad 200 tysięcy ludzi pod Kolumną Zwycięstwa. Komentatorzy do znudzenia porównywali berlińską wizytę do koncertu gwiazdy rocka. Jednak chyba najtrafniej określił problem Stefan Reinecke z „Tageszeitung”: „Obama-Feeling to obietnica wspólnotowego przeżycia. Doskonale spełnia on marzenia kreowane przez «kulturę wydarzenia», tak bardzo złaknioną poczucia istnienia jakiegoś wielkiego MY”. Entuzjazm Berlińczyków trudno rozumieć jako wyraz ukształtowanej tożsamości politycznej i poparcia dla konkretnego projektu – podobnie tłumy na ulicach polskich miast po śmierci Jana Pawła II nie świadczyły o zaistnienia formacji pokoleniowej, ale o dramatycznym braku poczucia społecznej więzi z innymi, którą udało się na moment wytworzyć na fali zbiorowej (inna rzecz, czy spontanicznej) emocji. Takim uczuciem w Berlinie niewątpliwie był wrogi stosunek do Ameryki Busha, a przede wszystkim do jego teksańskiego prowincjonalizmu, lekceważenia problemów ekologicznych i prostackiego nieraz militaryzmu.
Sam Obama, poza niewątpliwą charyzmą „wiecową”, nie zaprezentował niczego zaskakującego. Wygłosił w Berlinie przemówienie ogólnikowe, sentymentalne (most powietrzny, który dał mieszkańcom Berlina „jedzenie i nadzieję”, „płomień wolności”, który Berlińczycy w 1948 roku podtrzymywali, samoloty, które zamiast zrzucać bomby, przynosiły dzieciom cukierki, etc.) i bez radykalnych postulatów politycznych, a raczej bez czytelnego nakreślenia „linii podziału”. Niczym Donald Tusk w kampanii wyborczej roku 2007, Barack Obama próbował zadowolić wszystkich – i w zasadzie mu się udało, czego dowodem mogą być choćby podsumowania jego wystąpienia na łamach niemieckiej prasy. O ile bowiem lewicowa taz podkreśliła jego apele o wielostronne działania w polityce międzynarodowej, a liberalny Die Welt zawęził tę kwestię do sojuszu Ameryki i Europy, to już z konserwatywnej FAZ mogliśmy się dowiedzieć, że owszem Obama wzywa do zacieśnienia sojuszu Starego i Nowego Kontynentu, ale głównie... w wojnie z terroryzmem. Co ciekawe, wszystkie te wątki faktycznie znalazły się w jego mowie, a publiczność aktywnie na nie reagowała – z oczywistych względów najbardziej chłodno przyjęto wezwania do wzmocnienia niemieckiego kontyngentu w Afganistanie i „otwarte rynki, które przyniosły dobrobyt”, a najcieplej samokrytykę USA w sprawie emisji dwutlenku węgla i apel o „zburzenie murów” między rasami i wyznaniami, a także o pomoc wszystkim, którzy „zostali z tyłu w zglobalizowanym świecie”.
Jednak mimo ogólnikowego charakteru „mowy do świata” (określenie Tageszeitung), warto jednak przyjrzeć się wątkom, na które Obama położył nacisk, ich kolejności i kontekstowi.
Nowe „rozdroże historii”, przed jakim dziś stanęliśmy, rodzi – zdaniem Obamy – wyzwania, „z którymi nie można sobie poradzić za pomocą granic państwowych, zagrożeń, dla których nawet ocean nie stanowi bariery”. Jakie to wyzwania? Po pierwsze ponadnarodowy terroryzm. Dopiero potem ocieplenie klimatu, a tuż za nimi – groźba proliferacji broni jądrowej, międzynarodowa przestępczość, nędza i przemoc w Afryce (znów jako rozsadnik terroryzmu!). Ameryka popełniała błąd, działając jednostronnie, ale nie ona jest źródłem problemów, zaś skala wyzwań wymusza sojusz transatlantycki. W tej sytuacji zagrożeniem są „mury, które nas dzielą”: między Europą i Ameryką, ale także „rasami i plemionami, miejscowymi i imigrantami, chrześcijanami, muzułmanami i żydami”. Wszystkie one muszą runąć, a to dzięki partnerstwu i współpracy – w imię (konkretnie) wspólnego bezpieczeństwa i (abstrakcyjnie) wspólnego człowieczeństwa. Są też powody do optymizmu: dowodem na to, że mury nieraz upadają, są zjednoczony Berlin, spokojne Bałkany i Belfast czy Południowa Afryka bez apartheidu. Czego zatem musimy wspólnie dokonać w XXI wieku? W perspektywie najbliższych lat? Wygrać wojnę o dusze muzułmanów i wojnę z siatką terrorystów, pokonać ostatecznie talibów w Afganistanie, zamknąć (ale nie zlikwidować!) „klub atomowy”, zbudować „wolne i sprawiedliwe” ramy handlu dla wszystkich, wspierać demokratyczne siły na Bliskim Wschodzie, zmniejszyć emisję CO2, zwalczyć AIDS, bronić praw człowieka w Birmie, swobody wypowiedzi w Iranie, zbudować demokrację w Zimbabwe.
Powyższa lista wskazuje na poważna asymetrię, jeśli chodzi o kategorie dostrzeżonych kwestii społecznych. Najpierw pojawiają się kwestie związane z szeroko rozumianym bezpieczeństwem i w tym obszarze postulaty działań są najbardziej konkretne. Terroryzm i zmiany klimatu to oczywiście wątki obliczone na zyskanie zainteresowania wyborców amerykańskich (wielu z nich żyje w przekonaniu, iż USA znajdują się w stanie III wojny światowej z islamskim fundamentalizmem) i publiczności niemieckiej (ekologia i zmiany klimatyczne to w niemieckiej debacie publicznej temat absolutnie kluczowy). Jednocześnie jednak akcentowanie tych właśnie kwestii wpisuje się dość wyraźnie w ponowoczesny i zarazem postpolityczny schemat postrzegania świata w kategoriach zarządzania ryzykiem. Niekóre problemy (np. klimat) jako niezamierzone konsekwencje rozwoju cywilizacji wymagają „porozumienia ponad podziałami” i technicznego rozwiązania, inne z kolei (terroryzm) można potraktować jako problem de facto policyjny, a nie polityczny – wojna w Afganistanie to wspólna misja „przywracania porządku” (normalności, stabilizacji, dobrobytu, etc.), a nie przedłużenie politycznej walki o interesy państwa za pomocą „innych środków”.
W dyskursie demokratycznego kandydata na prezydenta mamy także prawa człowieka – pojmowane bardzo klasycznie. Problemy dysydentów birmańskich czy mniejszości narodowych w Darfurze rozumiane są na zasadzie analogii np. z sytuacją dysydentów w Europie Wschodniej, których sukces w walce o wolność i demokrację ma nam dać podstawy do optymizmu na przyszłość. Obama nie uwzględnia kwestii wpływu ogólnoświatowej redystrybucji bogactwa i relacji centrum-peryferie na charakter reżimów w Trzecim Świecie, całkowicie odmiennych od półperyferyjnych dyktatur Bloku Wschodniego. O samej redystrybucji, zasadach światowego podziału pracy, wreszcie zwalczaniu nierówności dowiadujemy się jedynie, iż światowa wymiana powinna odbywać się w uczciwych, równych dla wszystkich warunkach – tak aby obrazy nędzy, głodu i epidemii nie przynosiły nam wszystkich wstydu.
Barack Obama – tak „śmiały w swej nadziei”, by powołać się na tytuł jednej z jego książek – działa poważnie ograniczony mechanizmami, które kształtują współczesną politykę. Ograniczają go także kategorie pojęciowe dominujące w naszej epoce. Kwestie społeczne o zasięgu globalnym można według niego ująć w ramy rozumnego, technicznego zarządzania, bądź policyjnej de facto pacyfikacji. Problem demokracji to przede wszystkim problem wolności negatywnej – wyzwolenia od opresywnego reżimu, nieliberalnych instytucji, mafijnych powiązań. Podmiotem zmiany mają być oświeceni demokraci, w domyśle – Zachód. Taka wizja jest oczywiście bardziej spluralizowana od tej, którą prezentuje obecna administracja w Waszyngtonie. Cały czas jednak jest to „zmonopolizowany pluralizm” – ma być bardziej egalitarnie, będzie więcej soft power zamiast nagiej przemocy, otwarcie rynków powinna cechować formalna przynajmniej symetria, a hegemoniczny sojusz ma być bardziej partnerski i wielostronny (obok silnej Unii Europejskiej także Rosja). Jednak o tym, kto jest, a kto nie jest demokratą, wciąż ma decydować Zachód. Co najważniejsze choć słyszymy, że nędza i przemoc to źródła terroryzmu (gigantyczny postęp w porównaniu z wizją zderzenia cywilizacji) – remedium na te zjawiska mają być „równe szanse”.
Jeśli potraktować te zapowiedzi poważnie, to po prostu otrzymujemy „uczciwy” (tzn. zgodny z własnymi założeniami) wariant neoliberalizmu. Nieprzezwyciężona jak dotąd tendencja gospodarki neoliberalnej do kreowania coraz to nowych (i większych) nierówności i relacji zdominowania, nie wróży powodzenia projektowi ulepszenia świata przez „wolny i uczciwy” handel dla wszystkich, jeśli nie staną za tym radykalne (polityczne!) mechanizmy redystrybucyjne. O nich jednak słyszymy niewiele albo wcale. Wielu napięć nie da się usunąć przez wsparcia w konflikcie nurtów demokratycznych i umiarkowanych, napięcia te wymagają rozwiązania strukturalnych problemów, łącznie z przebudową tożsamości, z których wiele wyrosło z postkolonialnych wspólnot (czego przykładem konflikt izraelsko-arabski).
Czy Barack Obama przynosi nadzieję na zmianę, nadzieję, że „tak, możemy”? W wielu sprawach pewnie tak, choć – nawet poza powyższymi względami – jego retoryka może budzić wątpliwości. Od wielkiego „My” dość łatwo przechodzi do konkretnych sojuszy, co uczestniczka wiecu w Berlinie ironicznie skomentowała na łamach „Die Welt”: „A teraz Niemcy i Ameryka stworzą Oś Dobra”. Z pewnością jednak Obama szczerze martwi się problemami ekologicznymi – „wierzą” mu nawet rynki finansowe, czego wyrazem jest gwałtowny wzrost akcji producentów „zielonej energii” na Wall Street w związku z dobrymi notowaniami w sondażach przedwyborczych. Podobny optymizm cechuje akcjonariuszy firm ubezpieczeniowych – a to w związku z planami upowszechnienia w USA ubezpieczeń zdrowotnych.
„Wspólnotowa” czy „kosmopolityczna” retoryka, odwołania do podmiotowości szerokich mas, wreszcie nacisk na sprawiedliwszy podział bogactw, w odróżnieniu od obecnej retoryki „wolnościowej” i indywidualistycznej, promującej wolny rynek i instytucje liberalne jako remedium na wszystkie kłopoty świata – wszystko to świadczy o poważnej zmianie na korzyść w obrębie głównego nurtu światowej polityki. Można powiedzieć, w uproszczeniu rzecz jasna, że w najbliższych wyborach prezydenckich w USA wyborcy (a z nimi cały świat) staną wobec starcia dwóch wizji świata: neokonserwatywnej i na sposób postpolityczny liberalnej. Dla współczesnej lewicy wybór między Normanem Podhoretzem i Anthonym Giddensem, ewentualnie między Paulem Wolfowitzem i Ulrichem Beckiem – nie jest wyborem szczęśliwym. Dla wszystkich myślących o realnej zmianie na lepsze w duchu wartości lewicy lepiej jednak będzie móc krytykować liberała z pozycji lewicowych, niż z nim ramię w ramię krytykować autorytarnego konserwatystę z pozycji demokratyczno-liberalnych. Dlatego przede wszystkim powinniśmy życzyć mu zwycięstwa. I dlatego, między innymi, pod Kolumną Zwycięstwa w Berlinie biłem Obamie brawo.
Michał Sutowski
Inne tematy w dziale Polityka