Krew tętnicza, rozrzedzana przez życiodajny sintrom, zalewa mnie od kilku tygodni, odkąd czytam najpierw zapowiedzi, a potem relacje z gdańskiego koncertu Twój anioł Wolność ma na imię. Przypominam, że owo wiekopomne dzieło wyprodukowało Europejskie Centrum Solidarności z okazji 30-lecia strajków sierpniowych. Reżyserem był Robert Wilson i to właśnie z jego powodu wzrasta moje zagrożenie wylewem.
Koledzy żurnaliści w większości wypadków uznali przedsięwzięcie za wysoce nieudane, natomiast jak mantrę powtarzają słowa z komunikatu prasowego, przygotowanego przez ECS, że Robert Wilson to „jeden z największych reżyserów świata”, „wizjoner”, „artysta o światowej renomie”. Tego humbugu, jakim był stoczniowy koncert, obronić się nie da, widzieliśmy to wszystko za pośrednictwem telewizji. Przywołując wzniosłe określenia na temat reżysera tej kupy, chcemy jednak odsunąć od siebie myśl, że przy okazji ważnej rocznicy daliśmy się zrobić w wała tak całkowicie bez mydła.
Tymczasem trzeba to sobie powiedzieć otwarcie: Robert Wilson nie jest dziś jednym z największych reżyserów świata, nie jest wizjonerem ani artystą o światowej renomie. On kimś takim był w latach 70. i 80. Przez ostatnie 20 lat zajmuje się wyłącznie odcinaniem kuponów od niegdysiejszej sławy i inkasowaniem sutych honorariów od frajerów, którzy godzą się na to, że reżyseruje za pośrednictwem asystentów, a na próbach pojawia się (jeśli w ogóle) na dwa-trzy dni przed premierą. Nie jest to sprawa nieznana w branży teatralnej. Również w Polsce. Maestro Wilson w identyczny sposób przygotował dwa spektakle w Warszawie: jeden w Teatrze Dramatycznym, jeden w Teatrze Wielkim Operze Narodowej. Do trzeciej stołecznej realizacji już nie doszło, bo przekroczony został poziom tolerancji dla tego typu praktyk. Dla Europejskiego Centrum Solidarności to nie problem, wszak kieruje nim ksiądz, a nie specjalista od kultury. Ważniejsza okazała się prowincjonalna miłość do wielkich nazwisk z zagranicy. Ciekawe, że Wilson bywał w Polsce w czasach, gdy jego twórczość budziła autentyczny entuzjazm światowej widowni. W roku 1980 na Międzynarodowe Spotkania Teatralne w Warszawie przywiózł spektakl Przedziwny George. Niestety warszawska publiczność wychodziła z tego przedstawienia masowo, a krytyka je zlekceważyła.
Na produkcję pretensjonalnej i zawstydzającej hucpy, jaką było widowisko Twój anioł Wolność ma na imię, wydano, wedle doniesień prasy, dziewięć milionów złotych, czyli dokładnie tyle, ile wynosi roczny budżet działającego w Gdańsku Teatru Wybrzeże. W jeden wieczór wywalono w powietrze kasę, która w normalnych warunkach pozwala na zorganizowanie kilkuset przedstawień i kilkunastu premier dla kilkudziesięciu tysięcy widzów. A ojciec dyrektor cieszy się, jak dziecko, że fajerwerki wypadły wyjątkowo imponująco.
Czy działania tego typu nie spełnią tej samej roli, co bombastyczne igrzyska ekipy Edwarda Gierka, organizowane na Stadionie X-lecia? Święto Małego Fiata, Centralne Dożynki nie różniły się w większym stopniu od aktywności Europejskiego Centrum Solidarnościi drażniły w stopniu nie mniejszym. Zresztą inne instytucje kultury również nie pozostają w tyle. Zacne skądinąd Narodowe Centrum Kultury zamawia kolekcję t-shirtów i bokserek z logo Solidarności u Ewy Minge, projektantki uchodzącej za kwintesencję najgorszego, bazarowego gustu. Czy ktoś w ogóle poinformował Krystynę i Jerzego Janiszewskich, grafików, którzy stworzyli solidarycę, że ich znak pojawi się na gaciach? Za curiosum uznać też trzeba ogłoszony na Facebooku solidarnościowy konkurs, którego laureaci w nagrodę zaproszeni zostaną na kolację z Lechem Wałęsą. Czy ten rozbuchany Cyrk Solidarność da się jeszcze jakoś poskromić? Czy rozchichotani clowni, śmigający bez zabezpieczeń akrobaci i oszalały direttore nie połamią sobie karków?
Maciej Nowak
Inne tematy w dziale Polityka