Prezydent podpisał niedawno nowelizację ustawy o pracy tymczasowej. W jej efekcie „czasownicy” będą mogli pracować u jednego pracodawcy o 6 miesięcy dłużej niż dotąd, trafią do zakładów „odchudzonych” dzięki zwolnieniom grupowym, a na koniec trudniej im będzie uzyskać świadectwo pracy. Zmiana, choć uderza w pracowników, nie jest przełomowa. Znamienna jest jednak sama chęć kontynuowania deregulacji rynku pracy, sztandarowego projektu walącej się na naszych oczach neoliberalnej reformy gospodarki, który w obliczu kryzysu finansowego i demograficznego jest zupełnie niekompatybilna z interwencyjną polityką rządu w innych obszarach.
Sam pomysł na uelastycznienia pracy poprzez jej deregulację narodził się w latach 80. w USA i Wielkiej Brytanii. To wtedy zyski firm zajmujących się outplacementem w ciągu niecałej dekady wzrosły 10-krotnie. Praca tymczasowa miała być dla pracodawców i pracowników takim wyzwoleniem od zobowiązań, jakim dla wcześniejszego pokolenia kobiet i mężczyzn była nowoczesna atykoncepcja. Korzyści odnieść miała gospodarka i całe społeczeństwo. Jak jest naprawdę?
Praca tymczasowa dla większości pracowników nie jest wyzwoleniem, lecz przymusem dyktowanym koniecznością ekonomiczną w warunkach nierównowagi siły przetargowej pracownika i pracodawcy. Większość „czasowników” stanowią niewykwalifikowani pracownicy (a w zasadzie pracownice) zatrudniani na najniższych stanowiskach. W sektorach gospodarki o największej wartości dodatkowej (np. usługach doradczych) pracodawcy starają się większość wiedzy zatrzymać w ramach korporacji i tylko w wyjątkowych sytuacjach sięgają po niezależnych ekspertów.
Zysk związany z wyzyskiem pracy tymczasowej jest doraźny nawet z punktu widzenia samego pracodawcy. Brak przywiązania pracowników do miejsca pracy obniża zaufanie i kapitał społeczny w miejscu pracy. Niskie wynagrodzenia i brak motywacji do rozwijania kompetencji pracowników prowadzą do narastania patologii: notorycznego okradania pracodawców przez pracowników, inwigilacji pracowników przez pracodawców, aby zapobiec nadużyciom, wzrostu ryzyka związanego z niewłaściwym wykonaniem produktów i usług, konieczności przerzucania tego ryzyka na klientów i ubezpieczania się od następstw tego procederu.
Obciążenia generowane przez gwarancje zatrudnienia są tak naprawdę relatywnie niskie, choć po latach traktowania każdego wydatku na cele społeczne jako kosztu, a nie stymulatora rozwoju ekonomicznego i stabilności społeczno-ekonomicznej może wydawać się to nam dziwne. Dlatego rząd prowadzi politykę schizofreniczną. Z jednej strony próbuje się nakręcać koniunkturę, kierując publiczne środki do programów stymulujących poszczególne rynki (np. mieszkaniowy programem „rodzina na swoim”), ubezpiecza kredyty osób zagrożonych utratą pracy, a z drugiej zwiększa zagrożenie utratą dotychczasowych etatów i poszerza szeregi pozbawionych zdolności kredytowej „czasowników”. Finansuje się akcje mające przekonać kobiety do wcześniejszego decydowania się na macierzyństwo, a jednocześnie obniża ich stabilność zatrudnienia, będącą głównym czynnikiem wpływającym na gotowość do posiadania dzieci. „Uelastycznienie” pracy tymczasowej po prostu podważa korzystne efekty innych działań.
Argumenty mające przemawiać na rzecz nowych przepisów są równie pokrętne, jak cała wyżej opisana polityka: „wydłużony okres pracy u jednego pracodawcy pozwoli zwiększyć komfort i pewność zatrudnienia dla wielu pracowników tymczasowych”. Jeśli celem noweli jest zwiększenie komfortu i pewności zatrudnienia pracowników, to może lepiej całkiem zrezygnować z pracy tymczasowej na rzecz stałego etatu?
Przemysław Sadura
Tekst ukazał się na www.krytykapolityczna.pl.
Inne tematy w dziale Polityka