Serce kraje się na drobne kawałki, gdy czyta się, jak cierpią uprzywilejowani. Wyjątkowo ostatnio nie cierpią z powodu opresyjnego państwa domagającego się od nich podatków, ale ze względu na swoje uprzywilejowanie. Po prostu nie mogą znieść, że mają lepszy realny dostęp do wyższej publicznej edukacji. Wydaje się, że osiągnęliśmy ideał: nie potrzeba już żadnych mistrzów podejrzeń, bo dominujący odsłaniają się sami. Zanim zaczniemy się jednak cieszyć, lepiej zastanowić się nad kontekstem, w jakim odbywa się ta autodemaskacja. Wtedy szybko wyleczymy się ze złudzeń.
Wyobraźmy sobie publiczny park oddalony od centrum, do którego raz dziennie dojeżdża zdezelowany publiczny autobus. Można tam dojechać także samochodem. Nic dziwnego, że zmotoryzowani częściej korzystają z dobrodziejstw parku. Pewnego dnia zmotoryzowani dochodzą do wniosku, że tak dalej być nie może. Nie mogą z czystym sumieniem krążyć po alejkach, gdy biedni mają utrudniony dostęp do parku. Po prostu muszą coś z tym zrobić! Najlepiej publiczny park ogrodzić i wprowadzić bilety wstępu. Z zarobionych pieniędzy kupią nowe autobusy i biedni będą mogli łatwiej dojeżdżać. Park ogrodzono. I okazało się, że zarobione pieniądze trzeba przeznaczyć na strażników, żeby nikt nie wchodził bez biletu. Biedni przestali przejeżdżać ze względu na opłaty, a utrzymywanie nawet zdezelowanego autobusu przestało się opłacać. Odtąd bogaci mogli ze spokojnym sumieniem przyjeżdżać do parku i współczuć biednym, że nie stać ich na samochody.
Ten przykład chyba dobrze pokazuje logikę, która stoi dziś za argumentem o niesprawiedliwym dostępie do dóbr publicznych. Potencjalnie równościowy argument wykorzystany zostaje tutaj dokładnie w przeciwnym celu. Wprowadzenie indywidualnej odpłatności za dobra publiczne w żadnym razie nie likwiduje nierówności w dostępie do tych dóbr, a dokonuje przy okazji czegoś więcej: niszczy samą ich zasadę. Kiedy za dobra publiczne zaczyna się płacić indywidualnie, stają się one zwykłym towarem. Jeśli kogoś na nie nie stać, można mu współczuć na takiej samej zasadzie, na jakiej można mu współczuć, że nie stać go na pomarańcze, książki albo mieszkanie w centrum. No cóż, nie wszystkich może być stać na wszystko.
Kiedy zatem słyszymy lamenty nad niesprawiedliwością, formułowane przez uprzywilejowanych, nie dajmy się zwieść. Nie chodzi im o zniesienie niesprawiedliwości, ale zniesienie samej zasady pozwalającej nazwać niesprawiedliwość.
Maciej Gdula
Inne tematy w dziale Polityka