„To przekracza granice mojej tolerancji” – tak zirytowana słuchaczka radia Tok FM skomentowała w liście do redakcji wizytę w rozgłośni Kornela Morawieckiego z okazji 20. rocznicy wyborów czerwcowych. Rocznica ta od kilku tygodni znajduje się w centrum uwagi mediów. Chodzi o spór bieżący, partyjny (o wyniki w sondażach i mandaty w europarlamencie), ale także o znacznie głębszy konflikt różnych obozów, narracji i opcji ideologicznych. Alergiczna reakcja słuchaczki opiniotwórczego radia na dawnego lidera głośnego i zasłużonego, acz marginalnego ugrupowania opozycyjnego dużo mówi o polskiej sferze publicznej i jej ograniczeniach. Przede wszystkim zaś – o jej patologicznym kształcie, którego źródeł można szukać u samych początków III RP.
U źródeł mitu założycielskiego
Nie od dziś wiemy, że część bohaterów dawnej opozycji w debacie publicznej funkcjonuje jako radykałowie, ekstremiści, „chorzy z nienawiści”, względnie - mniej elegancko – oszołomy. Niektórzy z nich poniekąd sami się o to proszą. Problem jednak w tym, że wiele z tych postaci mówi dziś o tamtych czasach w sposób wyważony, nawet jeśli kontrowersyjny (jak choćby wspomniany wyżej lider „Solidarności Walczącej”) – a i tak przez dużą część liberalnej opinii traktowani są automatycznie jako niebezpieczny margines, w jednym pakiecie ze skrajną prawicą, antysemitami, zoologicznymi antykomunistami itp.
Zapomina się przy tym, że tzw. środowiska radykalne, tj. przeciwne wszelkim negocjacjom z władzami u schyłku lat 80., wcale nie reprezentowały postaw jednoznacznie prawicowych. Obok faktycznie nacjonalistycznego KPN radykalne skrzydło opozycji zawierało całe właściwie spektrum politycznych poglądów – łącznie z anarchistami i socjalistami pod sztandarem reaktywowanej w 1987 r. PPS. Radykalizm wielu z tych grup, zwłaszcza najmłodszego pokolenia, nie był pochodną antykomunizmu, antymarksizmu czy klerykalizmu, ale wynikał z akceptacji i afirmacji manichejskiej retoryki bohaterów starszego pokolenia opozycji, na czele z nieformalnym (i zasłużonym) guru polskiej inteligencji – Adamem Michnikiem. Wizję starcia z totalitarnym upiorem, znaną z kart książki Z dziejów honoru w Polsce czy ze sławnego więziennego listu do gen. Kiszczaka, potwierdzała codzienna praktyka – brutalność ZOMO na demonstracjach i milicji na komendach, okraszona jawnym cynizmem reżimowej propagandy.
Moralizującemu antykomunizmowi i antytotalitaryzmowi młodych inteligentów towarzyszył inny społeczny czynnik. Młode pokolenie robotników, którzy w 1988 r. rewitalizowali niezależny ruch związkowy w Polsce, uruchamiając majową i sierpniową falę strajków, wysuwało daleko idące żądania poprawy warunków pracy i płacy. Źródłem ich radykalizmu nie były nocne lektury Michnika, Herberta i Arendt, ale tragiczna sytuacja materialna, gospodarczy kryzys i porażający brak perspektyw na zmianę sytuacji. Pojawiły się zatem w Polsce co najmniej dwie nowe grupy przeciwników władzy. Ich różnie motywowany radykalizm prowadził do eskalacji żądań ekonomicznych, względnie oczekiwania na spektakularny, jednorazowy i całkowity upadek systemu traktowanego jako ucieleśnienie Zła.
W głównym nurcie opozycji, na skutek obserwacji zmian w ZSRR oraz widocznej bezradności reżimu w kwestiach gospodarczych, pogląd na możliwość negocjacji i kompromisu z władzami był już, rzecz jasna, inny. Jednak wraz ze zmianą postrzegania charakteru wroga i dostępnych opcji „wyjścia z sytuacji bez wyjścia” zmienił się również stosunek liderów podziemnej „Solidarności” do szeregowych członków związku i w ogóle do społeczeństwa jako podmiotu politycznego. W ramach tej koncepcji (zarysowanej przez Michnika w eseju Takie czasy… rzecz o kompromisie) głównym zagrożeniem dla pomyślności procesu potencjalnej liberalizacji i demokratyzacji, obok twardogłowego betonu partyjnego, miał być radykalizm, maksymalizm i irracjonalizm mas związkowych, a szerzej – społeczeństwa, które w obliczu gospodarczej stagnacji skłonne było do wysuwania nieliczących się z realiami ekonomicznych żądań.
Podejście takie jest logiczne i całkowicie zrozumiałe, jeśli akceptuje się dwa założenia. Po pierwsze, że zmiana systemu nastąpić musi ewolucyjnie, bezkrwawo i na drodze negocjacji z reformatorskim, względnie umiarkowanym skrzydłem władzy. Po drugie, że reforma gospodarki wymaga posunięć, które w krótkiej przynajmniej perspektywie będą bolesne dla szerokich grup społecznych czy wręcz całych klas. Oba te założenia, choć niezależne od siebie, stanowiły ostatecznie fundamenty teorii i praktyki transformacji, a później – dwa filary mitu założycielskiego III RP.
Polityka jako sztuka konieczności
Nie miejsce tu na rozważania, czy możliwa była wówczas inna droga transformacji niż poprzez Okrągły Stół, który siłą rzeczy wykluczał z partycypacji szereg grup i poglądów zdefiniowanych jako radykalne. Taktyczna pacyfikacja „radykałów” i „betonu”, czyli wykluczenie ich z dyskursu publicznego, polityczna delegitymizacja oraz marginalizacja, stanowiły zapewne „dziejową konieczność”. Konieczność niewątpliwie przykrą dla młodych, ideowych i zaangażowanych ludzi z NZS, Federacji Młodzieży Walczącej czy PPS-RD (uczucia wykluczonego Albina Siwaka i towarzyszy z pisma „Rzeczywistość” możemy tu pominąć). Można dyskutować, czy strona społeczna przy Okrągłym Stole nie mogła swych gorącogłowych przyjaciół potraktować inaczej – nie jak niebezpieczny motłoch, ale jak kartę przetargową w rokowaniach z władzą, pozytywny wkład do dynamiki procesu przemian i wyraz spontanicznej społecznej partycypacji. Dystans liderów „Solidarności” do studenckiej młodzieży „dymiącej” w Krakowie i innych miastach daje się jednak zrozumieć w kontekstach takich, jak geopolityka, resorty siłowe (i wszystkie inne) w rękach władzy, asymetria wiedzy względem „partyjnych” itd. Podobnie zrozumiała jest – jeśli uwzględnimy stan ówczesnej świadomości elit – taktyka otoczenia Lecha Wałęsy po wyborach 4 czerwca, tzn. zmiana ordynacji wyborczej po klęsce listy krajowej. Stała się ona powodem do kolejnych oskarżeń o „zdradę”, „zaprzedanie”, „porozumienia ponad głowami narodu” – z dzisiejszej perspektywy nieuzasadnionych.
W czym zatem problem? Skoro to ówcześni liderzy „Solidarności”, a raczej ich frakcja „pragmatyczna”, skupiona wokół Lecha Wałęsy, Bronisława Geremka, Tadeusza Mazowieckiego czy Adama Michnika, mieli rację, a radykalni liderzy KPN, „Solidarności Walczącej”, NZS i PPS nie mieli, to może dowodzi to słuszności dzisiejszych podziałów? Może tylko frustratom, którzy pomylili się w ocenie „komuny” w roku 1989, nie podoba się nastrój podniosłego święta rocznicy 4 czerwca, a wszyscy ówcześni krytycy Okrągłego Stołu i elitarnej drogi transformacji nadają się do leczenia za pomocą zimnych kąpieli i elektrowstrząsów, co w prywatnej rozmowie zasugerował mi żartobliwie pewien wybitny historyk idei?
Rzecz w tym, że w polskim dyskursie publicznym, a zwłaszcza w jego głównym, liberalnym i najbardziej opiniotwórczym nurcie, wiele przygodnych podziałów uległo uwiecznieniu. Fundamentalna dychotomia „umiarkowani i reformatorzy” kontra „radykałowie i beton”, która zastąpiła podział opozycja-władza, miała w 1989 r. poważne przesłanki taktyczne. Niestety, na ten podział nałożył się wkrótce inny, dużo głębszy. Popperowskie rozróżnienie „społeczeństwa otwartego” i „zamkniętego” szybko zbiegło się właśnie z podziałem na „rozsądne centrum” i „ekstremistów” z obu stron. Kolejne sojusze, koalicje i opozycje budowano wokół stosunku do rozmów Okrągłego Stołu, kontynuacji bądź zerwania z jego logiką, oceny moralnej negocjujących stron i tych, którzy zostali z niego wykluczeni. Retorykę sfery publicznej zdominowało myślenie „pakietowe”. Jądrem tożsamości politycznej okazywał się stosunek do niedawnej przeszłości. I tak po stronie „lewicy” znalazł się liberalny konserwatysta Bronisław Łagowski, a na „prawicy” zagościł socjalizujący ekonomista Ryszard Bugaj.
Zgorszeni i wściekli
Z tej perspektywy należy patrzeć na „gorszące” spory wokół rocznicy wyborów czerwcowych. Spór premiera (PO, Lecha Wałęsy, Aleksandra Kwaśniewskiego, „Gazety Wyborczej”…) z prezydentem (PiS, „Rzeczpospolitą”, związkowcami z „Solidarności”…) o to, kto, gdzie i w czyim towarzystwie przemówi, stanowi kolejną odsłonę PO-PiS-owskiego spektaklu, rozgrywkę w kontekście przyszłorocznych wyborów prezydenckich. Problem jednak nie w tym, że politycy instrumentalizują obchody święta albo że związkowcy pragną manifestować. Wiemy dobrze, że „zgoda narodowa” oznacza po prostu akceptację status quo i że służy beneficjentom danego systemu. Artykulacja niezadowolenia jest zatem ze wszech miar pożądana, a narodowe (tzn. czyje?) święto stanowi dla niej naturalną okazję. Dramat polskiej sfery publicznej polega na tym, że artykulacja realnego niezadowolenia społecznego (np. w związku z groźbą upadku polskich stoczni) przebiega według gotowego, stale od 20 lat odtwarzanego scenariusza, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistymi liniami podziału i konfliktu interesów w Polsce.
Kto ma prawo świętować? Czy powinniśmy oddawać się bezrefleksyjnemu entuzjazmowi dla polskiej drogi przemian, czy wypada zastanowić się nad konsekwencjami, jakie zasłużone dla odzyskania wolności klasy poniosły często wbrew własnej woli? Tego dotyczy tak naprawdę spór o święto 4 czerwca. W konflikcie stoczniowcy – premier, związkowców automatycznie poparł prezydent oraz Prawo i Sprawiedliwość. Nie dziwi, że opozycyjna prawica korzysta z okazji, by osłabić rząd – problem jednak w tym, że bez trudu wpisuje się ona w dyskurs, w ramach którego za upadek stoczni i trudności gospodarcze odpowiadają „zdradzieckie elity”, „układ”, TW Alek i TW Bolek. Po stronie premiera trwają za to niezłomnie liderzy obozu „oświecenia”, dla których związkowcy to taka sama irracjonalna tłuszcza jak „wściekły moher” opluwający na PiS-owskim spotkaniu Różę Thun.
Poza rozpisanymi rolami
W tych warunkach rocznica 4 czerwca nie może być świętem zgody. Zbyt wiele jest wątpliwości: kto stracił, kto ucierpiał, kogo wykluczono przez ostatnie 20 lat, choć wcale na to nie zasłużył. O tym mówić trzeba, a resentyment z tym związany – artykułować. Dziś wciąż nie ma po temu możliwości. Głos krytyczny wobec premiera, poparcie związkowców, wątpliwości wobec neoliberalnej transformacji sytuują nas „z automatu” po stronie związkowych populistów („roszczeniowców”), rozgoryczonej Anny Walentynowicz i „opozycjonistów ostatniej godziny” pragnących rzekomo wieszać komunistów. Każdy, kto nie załapał się na radosną narrację „polskiego sukcesu”, kto podważa dogmat „jedynie słusznej drogi” (albo miał nieszczęście pomylić się w ocenie sytuacji 20 lat temu, jak Kornel Morawiecki) – w obecnych warunkach ląduje w jednym worku z Tadeuszem Rydzykiem, Jackiem Kurskim i Lechem Kaczyńskim. Premier na Wawelu (z „elitami”) i prezydent na mszy w Gdańsku („z ludem”) czują się w swych rolach świetnie. Szkoda tylko, że straciliśmy kolejną okazję, by spuściznę „Solidarności” i transformacji naprawdę przemyśleć. Bo żeby świat zmienić, trzeba go najpierw dobrze opisać. Tusk z Kuczyńskim i Kaczyński z Guzikiewiczem nam w tym nie pomogą.
Michał Sutowski
---
Transformacja - 20 lat później. Nowy serwis na witrynie KP. Reportaże, wywiady, analizy i diagnozy oraz słownik transformacyjny!
Inne tematy w dziale Polityka