Ostatnio moją główną lekturą są roczniki statystyczne. Coś sprawia, że lektura danych rozpala dziś bardziej, niż czytanie głównych dzienników. W tabelkach i liczbach kryje się moc, którą trudno zagadać.
Ciągłe powtarzanie, że robotnicy to relikt socjalizmu i klasa skazana na wyginięcie przekonało większość, że robotnicy zniknęli, a ich miejsce zajęła elastyczna, kompetentna i ekspansywna klasa średnia. Tymczasem, jak by nie liczyć, robotnicy to wciąż od 35 do 40% wszystkich pracujących. Robotnicy, jak na dinozaury, trzymają się zatem całkiem nieźle.
Jeśli już oficjalne czynniki przypominają sobie o robotnikach to po to, abyśmy dowiedzieli się, jak bardzo ich żądania i przywileje obciążają nam budżet i jak bardzo niesprawiedliwy jest świat, w którym górnicy mogą liczyć na wysokie emerytury (np. pierwsze strony „Gazety Wyborczej” z 31 marca lub 22 kwietnia tego roku). Można by pomyśleć, że transformacja nam się nie udaje, bo za dużo pod siebie zagarniają monterzy, spawacze, tkaczki i oczywiście górnicy.
Prawda jest jednak taka, że transformacja oznaczała ciągły spadek dochodów robotników w relacji do płac reprezentantów handlowych, kierowników, speców od marketingu i controllingu zasobów ludzkich. Jeszcze w 1986 w przemyśle wynagrodzenie robotników stanowiło 92% wynagrodzenia na stanowiskach nierobotniczych. W 1998 już tylko 63%, a w 2007 52%. Jeśli transformacja opiera się na czyichś barkach, to na pewno nie są to barki controllerów zasobów ludzkich.
Nie pozostaje nic innego jak życzyć gniewnego 1 maja.
Maciej Gdula
--
Tekst ukazał się nawitryniewww.krytykapolityczna.pl.
Inne tematy w dziale Polityka