Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna
193
BLOG

Delick: Cnota o świeżości jesiotra

Krytyka Polityczna Krytyka Polityczna Polityka Obserwuj notkę 1

Doświadczenia pierwszego Wielkiego Kryzysu nauczyły nas, że w złych czasach popularności nabierają izolacjonizm, protekcjonizm, populizm i silna ksenofobia. Nie musiałoby tak być, gdyby lewica potrafiła sformułować jakąś nową narrację, która jasno tłumaczyłaby przyczyny kryzysu, pokazywała możliwości jego przezwyciężenia oraz praktyczne zabezpieczenia na przyszłość. W rzeczywistości istnieją już pewne pomysły takich zabezpieczeń – formułowali je choćby Stiglitz (pomysł tzw. global greenbacks – będący odświeżeniem idei Keynesa z roku 1944 oraz plan zupełnie nowego systemu podatkowego), komisja Ingvara Carlssona (on global governance), David Held czy George Monbiot. Poza kręgami specjalistów są one jednak mało znane i nie mają przełożenia na aktywność zwykłych obywateli. Tymczasem, jak zauważył ostatni prawdziwie lewicowy premier Szwecji, Ingvar Calsson, szwedzkiego „domu ludu” (folkhemmet) nie zbudowali przecież premierzy Per Albin Hansson czy Tage Erlander, ekonomiści Gösta Rehn i Rudolf Meider czy Gunnar Sträng – „dom ludu”, z jego unikalnym solidaryzmem i polityką horyzontalnych transferów niezależnych od dochodu, zbudowały setki tysięcy aktywnych obywateli, zrzeszonych w przeróżnych „ruchach ludowych” (folkrörelser) i wierzących, że „inny świat jest możliwy”. Dziś trudno znaleźć taką wiarę w Szwecji – i dlatego rozkwita narodowy egoizm i ksenofobia.

Większość ostatnich sondaży wskazuje, że w wyborach 2010 do szwedzkiego parlamentu wejdzie skrajnie ksenofobiczna, populistyczna i jawnie faszyzująca partia Sverigedemokraterna (SD). Przeszła ona długą drogę – zaczynała bowiem od grupek „łysych”, w kurtkach z wpiętymi symbolami nazizmu, organizujących w latach 80. bijatyki po pomnikiem Karola XII. Wprawdzie w wyborach roku 2006 SD otrzymali tylko 3 proc. głosów w skali krajowej, ale w równoczesnych wyborach samorządowych zdobyli już 281 mandatów w 144 zarządach gmin. Ich obecny, 30-letni przywódca, dobry mówca Jimmi Åkesson w niczym nie przypomina „łysola” w wojskowych buciorach i kurtce z demobilu. Åkesson – fizycznie reprezentujący typ „marzenie teściowej” (o idealnym zięciu), zawsze w dobrym garniturze – wyrzucił z partii lub poskromił jawnych nazistów, wymyślił świetną dewizę partyjną „Bezpieczeństwo socjalne i tradycja”, kazał opracować program, a w rankingu najbardziej opiniotwórczych Szwedów zajął… 27 miejsce. Rzeczywiście nie jest on nazistą, bo jego historycznymi idolami są Franco, Salazar i Pinochet – choć z ryngrafem do chilijskiego zbrodniarza nie jeździł. Natomiast jego współczesnym idolem i wzorem do naśladowania jest naturalnie Pia Kjærsgaard i jej Dansk Folkeparti, z którą SD zresztą ściśle współpracują. Tytułem dygresji – nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego Haiderowi i jego Freiheitliche Partei Österreich prasa polska poświęcała tyle uwagi, gdy jeszcze bardziej ksenofobiczna i antyunijna Dansk Folkeparti jest w Polsce praktycznie nieznana. Przecież od roku 2001, kiedy to Dansk Folkeparti otrzymała 12 proc. głosów w kraju, to właśnie Pia Kjærsgaard była języczkiem u wagi w duńskiej polityce.

Program SD jest wcale zręczny: więcej pieniędzy na służbę zdrowia i opiekę nad ludźmi starymi, wyższe pensje dla pielęgniarek i nauczycieli, niższe podatki i ułatwienia dla drobnych przedsiębiorców, welfaretylko dla Szwedów i tych imigrantów, którzy od dłuższego czasu płacili w Szwecji podatki, „nie” dla nowej imigracji zarobkowej – szwedzka praca przede wszystkim dla Szwedów, żadnej dalszej integracji Unii, a jeżeli już ta „socjalistyczna” Unia musi istnieć, to tylko jako „Europa ojczyzn”. Pewien problem mieli z aborcją – najchętniej dopuściliby ją wśród imigrantek, a zabronili Szwedkom, ale ponieważ nie byłoby to możliwe, wpisano w końcu do programu postulat zakazu przerywania ciąży (z wyjątkiem wskazań zdrowotnych, rzecz jasna). Sverigedemokraterna mają naturalnie jak najbardziej wrogi stosunek do gejów i lesbijek. Imigranci popełniający jakiekolwiek wykroczenie czy przestępstwo mają być ze Szwecji automatycznie deportowani – jeżeli są szwedzkimi obywatelami, to naturalizacja ma być cofnięta (dziś taka możliwość prawnie nie istnieje). Należy dążyć do tego, aby w Szwecji pozostali jedynie imigranci z krajów bliskich kulturowo, przede wszystkim z protestanckich krajów Zachodniej Europy.  Przyrost naturalny etnicznych Szwedów ma być stymulowany bodźcami ekonomicznymi, urlop wychowawczy ma przysługiwać jedynie kobiecie, a zatem należy znieść dzisiejszą możliwość dzielenia go między ojca i matkę. Wobec innych zdobyczy feministycznych SD zachowują dużą ostrożność – sprytny Åkesson wie, że jego partia ma mniejsze poparcie wśród kobiet i umie wyciągnąć z tego wnioski. Wyplenił też ze swojej partii jawny antysemityzm i silne kiedyś nastroje antyamerykańskie. Podstawowym celem polityki SD ma być „przywrócenie wspólnej tożsamości narodowej i historycznej”. Dla SD – zgodnie z ideologią faszyzmu – naród nie jest bowiem odrębnym tworem biologicznym (rasowym), ale historyczno-kulturowym.

Jimmi Åkesson jest zdolnym politykiem. Badania – bardzo w Szwecji dokładne – wykazują, że wśród jego zwolenników, zwłaszcza na prowincji, są już nie tylko sfrustrowani bezrobotni, ale także robotnicy, nauczyciele, pielęgniarki, niżsi urzędnicy i mnóstwo emerytów. Zresztą i bezrobotnych nie należy lekceważyć. Według Centralnego Biura Statystycznego SCB, w końcu lutego 2009 bezrobocie w Szwecji wynosiło już 8 proc. (ostatnie dostępne dane), a według prognozy ministerstwa finansów ma osiągnąć poziom 12 proc. – to nie są żarty. Potencjalni wyborcy SD to właściwie dawny elektorat tylko dwóch partii: mało znaczących chadeków (kd) i, niestety, socjaldemokratów. Jedynym opornym wyjątkiem są socjaldemokraci z centrów dużych miast, zwłaszcza ze Sztokholmu, ale bynajmniej nie napawa to optymizmem. Jak na łamach socjaldemokratycznego „Aftonbladet” stwierdziła Åsa Linderborg, socjaldemokraci z centrów dużych miast to gatunek szczególny: z wyższym wykształceniem, należący wyłącznie do wyższej klasy średniej i cechujący się „selektywną solidarnością” – z imigrantami (ale tylko niektórymi!), z Palestyńczykami w Izraelu, z Żydami w Rosji, z gejami, lesbijkami, transseksualistami wszędzie, także ze szwedzkimi alkoholikami i narkomanami (wszak to biedni, chorzy ludzie), ale już nie ze zwykłymi, szwedzkimi robotnikami. Tych nazywa się pogardliwie Svennebanan, oskarża o to, że są patriarchalni, reakcyjni i nie rozumieją nowych czasów. Mówiąc krótko, chodzi tu o lewicowców, którzy tzw. polityką tożsamościową zastąpili dawną politykę klasową i którzy zdradzili prostych ludzi pracy najemnej. Dwa lata temu Nick Cohen poświęcił temu smutnemu zjawisku swoją książkę What’s Left, która – moim zdaniem – powinna być w Polsce wydana właśnie przez Krytykę Polityczną.  Dziś procesy te są już dobrze opisane również w innych krajach, także w Szwecji, gdzie ostatnio swoją książkę poświęciła im Jenny Andersson. W stosunku do imigrantów stosunek tej „kawiorowej lewicy” jest także selektywny – można odczuwać solidarność z turecką Kurdyjką-lesbijką, ale pracującej na czarno polskiej sprzątaczce żadna orientacja seksualna nie pomoże, bo czasy są ciężkie i ostatecznie ktoś musi sprzątać naszą willę za jedną trzecią szwedzkiej stawki. Wbrew pozorom wielką rolę odgrywają też różnice stylu życia. Co może łączyć lewicowca-wegetarianina z ekskluzywnego Östermalm, spożywającego grillowane bakłażany, szparagi w sosie holenderskim i popijającego sałatę z marynowaną w ziołach mozarellą niezłym Château Ducru-Beaucaillou z monterem ciężarówek Scania w Södertälje, jedzącym pytt i panna czy ohydną pölsa, na dodatek czkającym lekko po podłym piwie Pripps Blå? Oczywiście niechęć metropolitalnej lewicy do Svennebanan oparta jest na nieporozumieniu. Szwedzcy robotnicy bynajmniej nie są patriarchalni – nie stać ich na to finansowo. To właściciele pałacyków w Djursholm często żądają, aby ich żony-maskotki były „paniami domu”, za to w rodzinach robotniczych to najczęściej ojcowie zawożą i odbierają dzieci z przedszkola oraz dzielą się obowiązkami domowymi. Nie są też reakcyjni, nawet nie mają nic przeciwko przeciwko polityce tożsamościowej, o ile oni sami lub ich dzieci też coś z niej mają. Niestety korzyści ma z reguły klasa średnia. Jest faktem stwierdzonym ponad wszelką wątpliwość, że mobilność międzyklasowa znacznie zmalała w porównaniu z latami 60. i 70. Dziś awans klasowy (klassresamówimy po szwedzku) uniemożliwia nawet „zły adres”. W takiej sytuacji prości ludzie pracy najemnej zwracają się do tych, którzy przynajmniej nimi nie gardzą, a nawet coś im obiecują i mogą to być także Sverigedemokraterna, zręcznie przedstawiający się jako „partia centrowa”. To właśnie w biednych gminach na SD głosowało 10 – 12 proc. wyborców, w centrum Sztokholmu nawet jeszcze nie zaistnieli. Ale też w centrum Sztokholmu z reguły nie mieszkają ludzie, którzy do sprzedania mają tylko swoją pracę fizyczną.

Trzeba z przykrością stwierdzić, że szwedzcy dziennikarze nie bardzo potrafią w ogóle przedstawić SD, brakuje im „uchwytu”. Przykładem niech będzie sławny program radiowy „Kaliber”. Trzech reporterów Sveriges Radio wstąpiło do SD i przez sześć miesięcy uczestniczyło w różnych partyjnych imprezach, nagrywając je ukradkiem. Zarejestrowali np. popijawę, w czasie której mołojcy z SD – w obecności szefa partii – ryczeli laudatywną śpiewkę o mordercy premiera Palme („…już błyska broń bohatera i Lisbet zostaje wdową”) czy całe serie rasistowskich dowcipów (Dlaczego muzułmanie nie jedzą wieprzowiny? Bo oni nałogowo kopulują z prosiętami, a nie zjada się partnerów współżycia). Ci radiowi dziennikarze – być może z powodu młodego wieku – zupełnie jednak nie potrafili pokazać, dlaczego właściwie zwolennik SD nie miałby na nich głosować.

Jan Guillou jest dziś dla mnie postacią mało przyjemną: stylizuje się na wielkiego macho, w wolnych chwilach biega obwieszony bronią po lesie mordując zwierzęta, z dumą mówi, że jest seksistą. Pamiętam jednak, jak w roku 1973 to właśnie on i jego równie młody kolega, Peter Bratt, ujawnili na łamach lewackiego „Folket i Bild/Kulturfront” największą aferę w historii Szwecji – istnienie tajnej (nawet dla większości członków rządu) socjaldemokratycznej bezpieki IB, opartej o wywiad wojskowy i aparat związków zawodowych, a przeznaczonej do rozpracowywania i zwalczania komunistów[1]. Za tę publikację – która wywołała wielki skandal międzynarodowy – autorzy poszli do więzienia, skazani za szpiegostwo (?), ale socjaldemokraci utracili władzę. Później Jan Guillou zarobił miliony koron, pisując literacko dość kiepskie, sensacyjne powieści szpiegowskie (niektóre z nich sfilmowano), i to chyba nadmiar pieniędzy zrobił z niego pozera-macho. Jako publicyście nie można mu jednak odmówić dużej dozy zdrowego rozsądku. Właśnie serię reporterów „Kaliber” dotkliwie wykpił Jan Guillou na łamach socjaldemokratycznego „Aftonbladet”. Guillou słusznie zauważył, że gdyby dziennikarze Sveriges Radio przez sześć miesięcy nagrywali biesiady MUF – młodzieżówki rządzącej dziś partii moderatów – to niewątpliwie też utrwaliliby przesycone nienawiścią przyśpiewki o premierze Palme, który 23 lata po swej śmierci nadal pozostaje dla szwedzkiej prawicy wrogiem-upiorem numer jeden. Gdyby nagrywali imprezki młodzieżówki chłopskiej partii Centrum, to w utrwalonym materiale na pewno nie zabrakłoby rasistowskich wulgaryzmów. W wypadku młodzieżówki socjaldemokratycznej nie potrzeba nawet tajnych nagrań, napisał Guillou – wszak była przewodnicząca SSU, Anna Sjödin została odwołana z tego stanowiska i skazana przez sąd za czynną napaść na czarnoskórego ochroniarza, w czasie której używała rasistowskich inwektyw nie nadających się do druku. Guillou konstatuje, że SD należy zwalczać przy pomocy rzeczowych argumentów politycznych. Przede wszystkim trzeba przygwoździć kłamstwa partii, która twierdzi, iż demontaż Folkhemmetnastępuje, gdyż pieniądze podatnika przeznaczane są na unijne dotacje dla biedaków ze Wschodniej Europy, na pomoc dla Afryki i na zasiłki socjalne dla imigrantów żyjących w Szwecji. Trzeba wykazać absurd twierdzeń SD o „wyższości” szwedzkiej kultury nad cudzoziemską. Nie unikać dyskusji o płacowym dumpingu, który w wypadku imigrantów zarobkowych z Europy Wschodniej rzeczywiście ma miejsce. Trzeba wręcz zmuszać aktywistów SD do publicznych debat – Sverigedemokraterna kreują się bowiem na „męczenników”, którzy chcą wypowiedzieć prawdę przemilczaną przez elitę, i których wyklucza się za to z publicznego dyskursu. I trzeba dysponować rzeczowymi, opartymi o fakty argumentami –   a w debacie Mony Sahlin z Jimmy Åkessonem szefowa socjaldemokracji nie wypadła olśniewająco.

Nadmienię tu, że polemika z SD nie jest łatwa w czasie kryzysu. Gdy premier Wielkiej Brytanii mówi, że tamtejsze miejsca pracy powinny być przede wszystkim dla Brytyjczyków, a premier Szwecji wypowiada się w podobnym tonie, trudno atakować SD za to, że od dawna głoszą takie poglądy. Jednak bezradność, którą szwedzcy dziennikarze okazują przy opisie SD, jest trochę zastanawiająca. Szwedzi zawsze byli dumni, że choć z wszystkich pięciu państw nordyckich mają najwyższą liczbę imigrantów – aż 12,6 proc. mieszkańców Szwecji jest urodzonych poza tym krajem – to w przeciwieństwie do Norwegii czy Danii, w szwedzkim parlamencie nie ma partii ksenofobicznej. Teraz rozlega się wielki lament, że w roku 2010 Sveriges riksdag straci dziewictwo. Jest to pogląd śmieszny i w dodatku sprzeczny z prawdą.  

Jesienią 1991 Szwecja – trapiona akurat zaczynającym się kryzysem finansowym – przeżyła polityczny szok: istniejąca zaledwie od kilku miesięcy partia o dziwacznej nazwie Ny demokrati (Nyd) zdobyła w wyborach 6,7 proc. głosów i 25 mandatów w parlamencie. Poparła utworzenie rządu mieszczańskiego i na jedną kadencję stała się języczkiem u wagi. Partia miała formalnie dwóch przywódców, którymi byli hrabia Ian Wachtmeister i businessman-milioner Bert Karlsson – media, które za Nyd nie przepadały, ochrzciły tę parę „hrabia i lokaj”. Nie była to wprawdzie partia faszystowska, ale skrajnie ksenofobiczna, nieustannie operująca retoryką antyimigrancką. Ian Wachtmeister nieco się jeszcze miarkował, ale już pozujący na „swojskiego chłopa” w białych skarpetkach (sic!) Bert Karlsson – którego z uwagi na pewną osobliwość gastryczną dziennikarze nazywali Fjärt (=Pierd) Karlsson – nie miał żadnych hamulców. Pozostanie chyba tajemnicą katolickiej duszy polskiej, dlaczego Nyd tak bardzo podobała się osiedlonym w Szwecji Polakom. Mieszczański establishment był nieco zakłopotany poparciem „hrabiego i lokaja”, no ale władza jest władzą. Tylko ówczesny wicepremier i przywódca liberalnej Folkpartiet, słynący z krystalicznej uczciwości Bengt Westerberg wyszedł z telewizyjnego studia po tym, jak wszedł do niego Bert Karlsson. Na szczęście Nyd składała się – używając języka Wałęsy – głównie z „popaprańców”. Wpierw odszedł Ian Wachtmeister, potem wyrzucono Berta Karlssona, przewodniczącą partii została patologicznie już rasistowska Harriet Colliander. Przerażona coraz gorszym poparcie w sondażach postanowiła odwołać się do feminizmu i utworzyła prezydium partii z samych kobiet. Próżny był to trud, w kolejnych wyborach Nyd zdobyła zaledwie 1,4 proc. głosów i odeszła w polityczny niebyt.

Nie można więc powiedzieć, że w szwedzkim parlamencie nie zasiadała dotąd partia ksenofobiczna i że dopiero teraz, wraz z nieuchronnym raczej awansem Sverigedemokraterna, riksdagen straci reputację i cnotę – jest bo bowiem raczej cnota o świeżości jesiotra z niezapomnianego bufetu Andrieja Fokicza.
--
[1] W języku polskim ukazał się tylko jeden, ale bardzo obszerny i kompetentny tekst o IB, ujawniający wiele szokujących szczegółów operacyjnych: Marek Ross – „Bezpieka doskonała”, w: miesięcznik „Dziś”, nr. 5 i 6/2002. Można domniemywać, że autorowi IB znana jest nie tylko z literatury.
 

--
Anna Delick

Tekst ukazał się nawitryniewww.krytykapolityczna.pl.
Zerkanie w górę mapy, czyli cotygodniowa korespondencja Anny Delick prosto ze Sztokholmu.

 

Krytyka Polityczna

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Polityka