Szanowny reżyserze Smarzowski,
Jestem kinomanem. Obejrzałem mnóstwo filmów. Nie wszystkie były dobre. A tak się składa, że jestem wybredny. Niestety nie można odgadnąć, czy film jest dobry, jeśli się go nie obejrzy... no, czasem człowiek się domyśla, a nawet jest prawie pewien. Ale złe filmy też nie są całkiem niepotrzebne. Gdyby nie one, nie bylibyśmy w stanie docenić odpowiednio tych najlepszych. A tak, na tle tych marnych produkcji widać wyraźnie dojrzały owoc czyjegoś wysiłku lub nawet geniuszu.
Obserwuję pańską karierę. Mimochodem. Obaj jesteśmy Polakami. To znaczy ja na pewno jestem i czuję się Polakiem, a pan... nie wiem... domyślam się, ale nie jestem pewien. Pan kręci, a ja oglądam pańskie filmy. Widziałem prawie wszystkie. To chyba jakiś przypadek, mimo że nie wierzę w przypadki. Mówiąc szczerze (ale naprawdę szczerze, nie tak jak niektórzy deklarują w książkach) polskie filmy oglądam niezbyt chętnie. Wie pan, zbyt wiele rodzimych produkcji odstręczyło mnie skutecznie od polskiego kina. Owszem, od czasu do czasu zdarza się wyjątek. Zaliczam je w poczet potwierdzających regułę.
Kręcić, także filmy, trzeba umieć. Do tego potrzebna jest wyobraźnia. Nie wszyscy, którzy stają za kamerą, posiedli umiejętność opowiadania obrazem, nastrojem, muzyką. Niektórzy nie potrafią operować słowem tak, żeby nie przegadać. Dokładnie tak jak w muzyce – trzeba umieć komponować i aranżować, uważać, aby nut nie było więcej niż potrzeba (wtedy tworzy się hałas i nic nie widać, ani nie słychać)... nut winno być znacznie mniej niż nam się wydaje. Niedopowiedzenie jest ciekawsze. Uważnego słuchacza lub widza to wciąga, rodzą się pytania...
Jeszcze jeden przykład. Widział pan kiedyś paletę malarza? Wiele na niej barw, a po zmieszaniu otrzymujemy przeróżne odcienie. Jednak na obrazie występuje również biel i czerń. Jeśli do bieli doda pan nieco innego koloru, nie będzie to już biel, a jeśli do czerni doda pan biel, będzie to już tylko jakiś odcień szarości. Biel i czerń są potrzebne – w fotografii też (może to panu wytłumaczyć znawca tej dziedziny, Janusz Gajos – to „artysta” z pańskiej parafii, więc się łatwo dogadacie). Gdy nie ma bieli i czerni, czegoś brakuje – jak w muzyce, gdy usunie się dźwięki „a” i „d”.
„Multi-kulti” jest fascynujące. Pod warunkiem, że elementy z różnych kultur zostaną w zmyślny sposób połączone i zaczną stanowić jedną całość[1]. Jednak nadal muszą być elementami różnych kultur. Gdy te kultury przestaną istnieć, „multi-kulti” będzie jedynie chaosem, w którym występują dziwne elementy, jednak nikt nie będzie wiedział skąd są i dlaczego ktoś je połączył. Taki „kogiel-mogiel” stanie się szybko niestrawny, bo siłą „multi-kulti” jest właśnie inteligentne łączenie odmienności, inności. Ujednolicenie prowadzi do „multi-kulki”, czyli do wielu kulek – po jednej w potylicę dla każdego, kto ma inne zdanie, to droga do jednakowych mundurków a’la przewodniczący Mao. Podobnie jest w muzyce, ale tego nie wytłumaczy panu „muzyk” i pański ulubiony aktor Jakubik Arkadiusz, bo on sam za Mao z tego rozumie.
Przepraszam za tę przydługą malarsko-muzyczną dygresję. Pan umie tworzyć kino. Ma pan tę umiejętność opowiadania obrazem, nastrojem, ciszą. Nie od początku było to widoczne, ale z biegiem czasu robił pan to coraz lepiej. Kiedy zakończył się pokaz „Wołynia”,. siedziałem w kinie do samego końca. Myślałem sobie: mamy w końcu reżysera, który potrafi opowiadać o trudnych sprawach, może wreszcie doczekam się wartościowego filmu o rotmistrzu Pileckim lub współczesnego obrazu o Powstaniu Warszawskim. Te ostatnie sceny z „Wołynia”... prawie jak u Kusturicy. Choć Kusturica ma to szczególne poczucie humoru (za co go lubię), i nakręciłby to nieco inaczej. To trudny temat. Może i dobrze, że nie jest pan Kusturicą.
Wcześniej była „Drogówka”. Rewelacyjny. Szybkie tempo, genialny montaż, fenomenalne zdjęcia. I zaskakujące zakończenie. Zaskakujące i nie, bo musiało takie być, aby nie zniszczyć tego, co przez cały film widz odkrywał razem z panem, a właściwie dzięki panu, czyli nieprzyjemną prawdę, zamaskowaną gdzieś pod mundurem. Nie atakował pan w tym filmie nikogo konkretnego, ale wskazywał zło, które czai się tam, gdzie być go nie powinno. Dla mnie to film na miarę „Serpico”. Główną rolę – zagraną świetnie przez Bartosza Topę – można chyba porównać do kreacji Ala Pacino, choć... tempo akcji lub montaż nieco zabiły tę kreację. Może się mylę.
„Drogówka” kojarzy się z filmami Clinta Eastwooda, tyle że Clint jest patriotą i kocha swój kraj, a pan... nie jestem do końca pewien. Clint jest też konserwatystą, a więc człowiekiem, który potrafi odróżnić dobro od zła. Może dlatego w jego filmach zło zwykle przegrywa. Nie jest to regułą. „Serpico” nie kończy się dobrze. Ale to film Sidneya Lumeta, nie Eastwooda, prawda? Niegdyś Henryk Sienkiewicz pisał ku pokrzepieniu serc, ale to było dawno i wielu uważa, że nieprawda, że to rasistowskie i w ogóle złe. Scorsese też robił filmy, które można nazwać rasistowskimi (aż dziw, że jeszcze nikt ich takimi nie nazwał). Może broni się tym, że to wierny obraz tamtych czasów, a może tylko tym, że w wielu jego filmach grał znany aktor – progresywista[2], popierający tzw. Demokratów Robert de Niro[3]. Swoją drogą dziwne uczucie musi towarzyszyć każdemu podczas oglądania dziś sceny z „Taksówkarza”, w której Scorsese-aktor informuje kierowcę taksówki (de Niro), co robi jego żona (i z kim) w mieszkaniu, w którego okno wpatruj się siedząc na tylnym siedzeniu jego wozu.
„Dom zły” też nie był zły. Mocno naładowany złymi emocjami i specyficznie zmontowany (choć jeszcze nie tak dobrze jak „Drogówka”). Zastosowane środki miały potęgować grozę i to się udało, ale sprawiło, że dla wielu było to trudne w odbiorze lub wręcz odstręczające, i może dlatego uważają, że jest to film „słaby”. To nieprawda. Jednak trudno polemizować z gustami, z którymi przecież się nie dyskutuje. A nie jest pan Davidem Lynchem, więc film ten zapewne nie stanie się kultowy.
Z kolei „Róża” była za trudna z innego powodu – przynajmniej dla mnie. Za bardzo utożsamił się pan z jedną, portretowaną w filmie stroną i przez to na odlew przyłożył pan innym. Co panu zawinili wysiedleni zza Buga? Ludzie okrutnie wyrwani – z korzeniami i bez – ze swojej ziemi, gdzie zostawili dobytek oraz... linię horyzontu, wyrytą w ich wspomnieniach i sercach – sercach, których część umarła lub została bezpowrotnie ogarnięta przez „nieutulony żal”. Czym zawinili? Dobrze chociaż, że główny bohater okazał się postacią pozytywną. A więc byli tacy Polacy? Wspomniał pan nawet o tych, którzy stali się główną przyczyną naszych powojennych nieszczęść. Czy to ostatni ślad o nich w pana filmach? Obawiam się, że tak. Ten pański obraz przypomina mi w konstrukcji „Wołyń”...
Po nakręceniu „Wołynia” coś się z panem stało. Może to nieprawda, ale mam wrażenie (graniczące z pewnością), jakby ktoś pana ostrzegł, że ten film albo w ogóle wszystkie pana produkcje są za mało antypolskie i to się musi zmienić. I zmieniło się. Sądziłem, że „Kler” to wypadek przy pracy. Myliłem się. Widziałem prawie wszystkie pana filmy. Prawie wszystkie, bo pierwszego „Wesela” nie dałem rady obejrzeć w całości. Może nie byłem w nastroju, może nie dorosłem, a może po prostu lubię się kąpać w źródlanej wodzie, nie w pomyjach i rzygowinach. To dość zastanawiające, że ostatni film nazwał pan tak samo. Uczucia, jakie we mnie wzbudza są podobne jak w tamtym przypadku. Nie wiem, co pan „przepracowuje” tym filmem, z jaką traumą się pan zmaga, ale ten stan ma chyba tendencję rozwojową. Może powinien pan skorzystać z pomocy dobrego psychoanalityka. Koledzy po fachu: Romek (Polański) lub Woodek (Allen) mogliby polecić panu Wojtkowi kogoś na poziomie.
Polska jest garem, w którym kipi Obrzydliwość: tu świnie tuczone na rzeź, tam Żydzi zaganiani do stodoły; w oparach wódki budzą się demony, historia przybywa w karnawałowym orszaku, teraźniejszą zabawę przerywa lament upiorów, a chleb, zamiast smalcem, smaruje się prochami zamordowanych.[4]
Trudno nam zgodzić się ze słowami reżysera zawartymi w eksplikacji, że nie potrafimy zmierzyć się z ciężarem win i odpowiedzialności i z tym że »Wesele 2« ma w tym pomóc (...) Przedstawienie przedwojennej społeczności żydowskiej w Polsce jako forpoczty bolszewickich oprawców, piewców totalitaryzmu komunistycznego, to przedstawienie prymitywnego schematu, nakreślającego, fałszywą tezę, że każdy Żyd w tamtych czasach w Polsce to komunista, jest formą dyskursu historycznego na poziomie publikacji antysemity Leszka Bubla. (Radosław Śmigulski, dyrektor PISF)
Ma pan warsztat, pewnie teraz będzie pan miał także pieniądze – w końcu nie każdy w takim stylu doszlusowuje do Centrum Badania Zagłady im. Jana Tomasza i Barbary (będzie pan „członkiem honorowym?”). Powstaną pewnie kolejne filmy. Żal mi aktorów, którzy będą w nich występować, bo gaża i rola u znanego reżysera to nie lada pokusa. Wątpię, aby to było motywacją urodzonego na Wileńszczyźnie Ryszarda Ronczewskiego. To przykre, że w jego artystycznym życiorysie ostatnim filmem będzie to żałosne „Wesele”, ale każdy podejmuje decyzje na własne ryzyko i musi ponieść potem tego konsekwencje. Kto wie, może pańskim ostatnim filmem będzie dramat, w którym we wszystkie role (damskie i męskie) wcieli się pana ulubiony aktor – Jakubik (Arek, spoko, dasz radę). Gdyby tak się stało, mogłoby to oznaczać, że nie „wszyscy artyści to prostytutki” – jak śpiewał niegdyś Kazik. Znając naszych aktorów, raczej wątpię, żeby miał pan problem z obsadą. Coś takiego się nie wydarzy.
Nie wydarzy się też nic z tych rzeczy, o których myślałem w kinie po projekcji pańskiego „Wołynia”. Dziś wiem, że pan nie nakręci filmów, na które czekam. Może to i dobrze. Nie dlatego, że mógłby pan napluć na czyjś grób. Dla martwego to żadna obraza. Dla mnie też nie jest to powód, żeby rzucać się na pana z pięściami. Myślę raczej o tym, do czego jeszcze pan się posunie. Łatwo zabrnąć za daleko, a stamtąd nie ma czasem drogi powrotnej. Może pan jeszcze dorośnie, Wojtku. Dopóki trwa dziś... jest szansa, że pan się nawróci. I tego szczerze panu życzę, bo myśląc o panu i pańskich współpracownikach przypominają mi się te słowa Jezusa z Nazaretu:
Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią...
(Ewangelia Łukasza 23:34)
Kinoman ofiarny,
Krispin
*****
[1] Przykładem wykorzystywania różnych stylistyk muzycznych jest grupa Volapük [czyt. wolapik], która łączy w swojej twórczości muzykę klasyczną, jazz, awangardę, rock i elementy folkloru z różnych zakątków świata – w tym muzyki żydowskiej. Co ciekawe, nazwa „Volapük” wywodzi się od międzynarodowego, sztucznego języka (pierwszego języka uniwersalnego – przed Esperanto), opracowanego w 1879 roku na bazie łaciny oraz języków niemieckiego, francuskiego i angielskiego przez księdza Johanna Martina Schleyera. Muzyka to uniwersalny język, który zazwyczaj nie potrzebuje tłumacza.
[2] Podział na poglądy "postępowe" i "wsteczne" to przykład dialektyki marksistowskiej. „Wstecznictwo” to pogardliwe określenie poglądów sprzecznych z "postępowymi". Dziś widać już wyraźnie, że „progres” proponowany przez współczesnych „progresywistów” prowadzi w istocie do „regresu”, więc to oni tak naprawdę wyznają i kierują się w swoich działaniach poglądami „wstecznymi” w dosłownym tego słowa znaczeniu. To zabawne, że „progresywizmem” nazywamy dziś jawne wstecznictwo. Nie dla wszystkich „progresywizm” jest zaskoczeniem. Niektórzy dobrze pamiętają te słowa:
Biada tym, którzy zło nazywają dobrem, a dobro złem, którzy zamieniają ciemności na światło, a światło na ciemności, którzy przemieniają gorycz na słodycz, a słodycz na gorycz! Biada tym, którzy się uważają za mądrych i są sprytnymi we własnym mniemaniu! (...) Tym, którzy za podarek uniewinniają winnego, a sprawiedliwego odsądzają od prawa. (Księga Izajasza 5:20,21,23)
...oraz te: "Baczcie, aby kto was nie zagarnął w niewolę przez tę filozofię będącą czczym oszustwem, opartą na ludzkiej tylko tradycji, na żywiołach świata, a nie na Chrystusie". (List do Kolosan 2:8)
Apostoł Paweł ostrzegał też: „Zabiegają o was nie z czystych pobudek, lecz chcą was odłączyć, abyście o nich zabiegali”. (List do Galatów 4:17)
[3] Robert de Niro to znany zwolennik Partii Demokratycznej wśród hollywoodzkiej „śmietanki”. Wspierał Ala Gore’a w wyborach prezydenckich w 2000 roku, potem Johna Kerry’ego (2004), Obamę (2008) i Bidna w ostatnich wyborach. Jeśli kogoś szokują hasła typu „***** ***”, to chyba nie wie, jaka jest temperatura wypowiedzi i politycznych deklaracji celebrytów w USA. W 2018 roku de Niro na powitanie widowni podczas rozdania nagród twórcom teatralnym („Tony Award” – jedna z czterech najważniejszych nagród amerykańskiego przemysłu rozrywkowego) powiedział: „I’m gonna say one thing: F*ck Trump”. Chyba nie muszę tłumaczyć? Publiczność nagrodziła to owacją na stojąco. Wcześniej „popularność” w mediach przyniosły aktorowi inne wypowiedzi: „Trump to katastrofa narodowa i wstyd dla kraju”, czy też prostoduszne: „chętnie strzeliłbym go w pysk". Patrząc na takie wzorce śmiało powiedzmy, że polscy aktorzy (m.in. Żebrowski, Barciś, Gajos, Seweryn, Janda, Chyra...) są na dobrej drodze.
[4] Marcin Stachowicz: "Wesele" Smarzowskiego
Jestem Polakiem. Jestem chrześcijaninem. Czy tak samo, czy bardziej? Jestem osobą myślącą. To ja, Krispin z Lamanczy. PS. Nie wierzę w przypadki.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka