W cieniu rozprzestrzeniającego się koronawirusa umknęła uwagi dwudziesta już rocznica śmierci w Krakowie wielkiego śpiewaka polskiego – barytona Andrzeja Hiolskiego (1922-2000).
Dedykowane Drogiej Kasi Malinowskiej,
z którą jako małą dziewczynką Andrzej Hiolski
spacerował po Bytomiu,
z wdzięcznością za wspomnienia o nim.
„Mnie ciągnie śpiewanie. Śpiewam dla przyjemności i będę śpiewał, dopóki będę mógł, dopóki nie padnę kiedyś na posterunku” – mówił niegdyś w jednym z wywiadów prasowych. Bóg dał mu taką szansę. Hiolski zmarł w Krakowie w nocy z 26 na 27 lutego 2000 roku. Śpiewał do końca swego długiego siedemdziesięcioośmioletniego życia, śpiewał doskonale. Do Krakowa przyjechał, aby wykonać „Sonety miłosne” Tadeusza Bairda do słów Szekspira na koncercie jubileuszowym z okazji XXX-lecia Capelli Cracoviensis, z którą był zaprzyjaźniony od wielu lat. Zmarł przed koncertem.
Jego długowieczność artystyczna była zdumiewająca (zdumiewająca tym bardziej, że artysta, jak wyznał niegdyś Jackowi Chodorowskiemu, znanemu publicyście operowemu, w wyniku operacji chirurgicznej był pozbawiony fragmentu płuc). Młode osoby oglądające jubileuszowe przedstawienie „Halki” Moniuszki w Operze Śląskiej w Bytomiu, nie bardzo chciały wierzyć zapewnieniom swych babek, że wykonywaną porywająco, z werwą, partię Janusza, śpiewa ten sam Hiolski, który wykonywał ją również przed pięćdziesięciu laty, u początków bytomskiej sceny operowej.
23-letni baryton Andrzej Hiolski znalazł się w 1945 r. w Bytomiu wraz z artystami - uchodźcami z rodzinnego Lwowa pod przewodem słynnego Adama Didura. Wcześniej były: pierwszy publiczny występ trzynastoletniego Andrzejka w pieśni Moniuszki „O, władco świata” w trakcie konsekracji lwowskiego kościoła Matki Bożej Ostrobramskiej na Łyczakowie, studia wokalne u Heleny Oleskiej, debiut pieśniarski w 1940 r. przed mikrofonem rozgłośni radiowej w okupowanym przez bolszewików Lwowie, konspiracja w Armii Krajowej, debiut operowy w 1944 r. w „Halce” wystawionej przez Didura za zezwoleniem niemieckich władz okupacyjnych w krakowskim Starym Teatrze.
Przez 18 sezonów koncertowych czarował swym śpiewem publiczność śląską, nawet wówczas, gdy w 1957 r. związał się na stałe z warszawskim Teatrem Wielkim. Był niezapomnianym Onieginem w operze Czajkowskiego, Markizem Posą w „Don Carlosie” Verdiego, starym Germontem w „Traviacie” Verdiego, księdzem Urbanem Grandier w „Diabłach z Loudun” Pendereckiego (tę partię kompozytor napisał z myślą o Hiolskim). Śpiewał również m.in. w teatrach: Wiednia, Londynu, Nowego Jorku, Tel Avivu (gdzie partnerowali mu słynni śpiewacy: Jane Madeira i Richard Tucker), Moskwy. „Trudno zapomnieć występ w Teatrze Wielkim w Moskwie w roku 1953, w obecności Stalina. Wszędzie pełno funkcjonariuszy KGB, atmosfera jak na froncie przed obstrzałem. Wykonywałem arię z „Damy Pikowej” Czajkowskiego” - wspominał w rozmowie z Janem Kochańczykiem.
Raz usłyszany jego barytonowy głos był trudny do zapomnienia. Ciemnej barwy, wiolonczelowej miękkości, lekko nosowy. Stary Mistrz nadawał mu ton melancholijnej zadumy. Śpiewał z wielką kulturą i dyskrecją, bez nadmiernej egzaltacji.
Dla mnie Andrzej Hiolski był przede wszystkim pieśniarzem. Na estradzie, pozbawiony podpórek scenicznego kostiumu i aktorskiego gestu (którym oszczędnie acz po mistrzowsku operował, wyuczywszy się solidnie aktorstwa w Krakowie), wydobywał z pieśni najczystszy kruszec artystyczny. Pamiętam, jak w 1994 r. siedzieliśmy w Sali Chełmońskiego krakowskich Sukiennic zasłuchani w śpiewany przez Starego Mistrza cykl pieśni „Łabędzi śpiew” Schuberta. Hiolski ze swoim charakterystycznym lekkim grymasem bólu i cierpienia w kącikach ust, śpiewał bez przerwy, z mistrzostwem zmieniał nastrój: od ponurości i ciemności w „In der Ferne” do rozmarzenia i zamglenia w pieśni „Das Fischermädchen”. Nie można było nigdy bez dreszczu wewnętrznego a czasem i zewnętrznego, wysłuchiwać śpiewanych przez niego: „Ich grolle nicht” Schumanna, przewrotnego „Gdybym był młodszy, dziewczyno” Galla czy genialnie interpretowanych pieśni Karłowicza.
Stratę Starego Mistrza zaczęliśmy odczuwać w pełni dopiero wtedy, gdy nasze uszy z niedowierzaniem nie słyszały już na żywo, z estrady koncertowej jego charakterystycznego głosu. Pozostały płyty, taśmy radiowe i zapisy filmowe jego występów.
Pięknie artystę pożegnał po jego śmierci red. Jacek Chodorowski, wybitny znawca i popularyzator sztuki wokalnej śpiewaków polskich w tekście dostępnym obecnie pod adresem :
http://trubadur.pl/archiwum-trubadura/biul-15/andrzej-hiolski
Aż dziw, że nie ma jeszcze książki o nim. Dobrze zaś, że w 2012 r. Polskie Nagrania opublikowały czteropłytowy album nagrań „Mistrz Andrzej Hiolski”. W dołączonej do płyt książeczce umieszczono dwa eseje Jana Popisa i Wojciecha Włodarczyka o nagraniach śpiewaka i jego drodze artystycznej, zilustrowane reprodukcjami okładek płyt i zdjęciami z archiwum rodzinnego.
W 2013 r. na aukcji w portalu Allegro udało mi się kupić cenną pamiątkę po artyście - oryginalne świadectwa ukończenia w 1938 r. lwowskiego Gimnazjum im. Stanisława Staszica przez Andrzeja Włodzimierza Franciszka Hiolskiego. Było długo złożone we czworo. Prawdopodobnie Hiolski legitymował się nim po przyjeździe w 1944 r. do Krakowa.
Inne tematy w dziale Kultura